— Policja! Gdzie policja? Czyż naprawdę niema policji? — zanosił się w histerycznym ataku wrzaskliwy głos kobiecy.
Wtedy, wśród powszechnego zamieszania, z za stolika w rogu podniósł się słuszny jegomość, sądząc po szerokości bar — sportsman, i zamierzywszy się, jak rakietą, ciężką butelką szampana, cisnął nią w zbliżającego się rudego człowieka. Prysło szkło. Krew, zmieszana z winem, roziskrzoną, musującą strugą chlusnęła na taras.
— Raz go, a dobrze!
— Jeszcze go raz!
— My tu mamy zdychać? A on co?
— Może naprawdę zatruł? Przecież pisały gazety, że od Pasteura ukradli probówki z dżumą!
— Na pewno zatruł! Bandyta! Po mordzie widać!
— Zatłuc zbója!
— Bij chama! — zahuczało kilkadziesiąt rozbestwionych głosów.
— Panowie, przecież to warjat! — krzyknął ktoś, lecz krzyk, jak kamień, utonął w morzu tumultu.
— A dżuma skąd?
— A probówki?
— Wiadomo, że zatruł!
— Zabić psa!
Pod ciosem trzeciej, celnie wymierzonej flaszki rudy człowiek zachwiał się i chlustając krwią, runął na chodnik. Nakryła go fala rozjuszonych ludzi, las podniesionych lasek, szczęk tłuczonych syfonów i przejmujący pisk kobiecy.
Kiedy fala odpłynęła, na trotuarze pozostała nieruchomo spłaszczona czerwona gomółka.
Majestatyczny policjant, który gdzieś się zawieruszył i nagle odnalazł, z grymasem obrzydzenia odwrócił się w inną stronę. W ciągu pięciu minut kawiarnia opustoszała.
O godzinie pierwszej w nocy na murach miasta ukazało się obwieszczenie prefektury, nakazujące przerwanie uroczy-
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/075
Ta strona została uwierzytelniona.