W cerkwi na ulicy Daru metropolita w złotych ryzach gęstym, dostałym basem czytał ewangelję i dzwony dzwoniły wszystkie, jak w dzień wielkanocny.
W synagodze przy ulicy Victoire nad pasiastym tłumem w tałesach płonęły świece, i ludzie, jak języki niewidzialnych dzwonów, kołysali się w wahadłowych ruchach, a powietrze, jak dzwon, odpowiadało lamentem.
Rozproszkowani w olbrzymiej kadzi miasta ludzie, w obliczu wszystko niwelującego strychulca śmierci, czepiali się kurczowo, w ślepym pędzie odśrodkowym, każdego elementu własnej odrębności, zbijali się, jak opiłki żelazne dokoła biegunów magnesu, dokoła świątyń własnego obrządku. Wieże kościołów, cerkwi i meczetu odprowadzały w niebo, jak piorunochrony, rosnący z każdą chwilą, magnetyczny prąd odrębności, zbijający rozproszone stado ludzkie w samoistne kompleksy rasowe i religijne.
Pierwszy wybuch nastąpił w środowisku, wyodrębnionem najbardziej już samym pigmentem swej skóry i pozbawionem własnego piorunochronu-świątyni.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/078
Ta strona została uwierzytelniona.