motnego starszego pana, nie Chińczyka, w złotych okularach i ze szpakowatą miotełką zaniedbanej bródki.
W milczeniu, nie patrząc na przypadkowego sąsiada, P’an Tsiang-kuei pochylił się nad dymiącym talerzem ulubionej zupy z jaskółczych gniazd.
Podnosił właśnie do ust ostatnią łyżkę, gdy naraz uczuł czyjeś ostre palce, wpijające mu się w łokieć. Przegięty przez stolik szpakowaty pan z bródką, wpatrując się w niego z ponad okularów i rumieniąc się, powiedział stanowczym, nieco drżącym głosem:
— Daruje pan, że go niepokoję. Mam z panem do pomówienia...
Gdyby wielokilometrowy film przeciętnego życia ludzkiego można było puścić raz wstecz, oko nasze, podobne wszystko przenikającej sondzie, zanurzone w niezgruntowany potok ludzkiego wnętrza, gdzieś, głęboko, natrafiłoby na punkt, na twardy, węgielny kamień, jakiś fakt, jakieś zdarzenie, obraz, nieokreślone, przelotne odczucie, wypłowiałe i zatarte, a przepojone tak dziwnym barwnikiem, że przepływający nad niem wieloletni nurt czasu na zawsze przyswoi już sobie jego nieuchwytny kolor.
W życiu P’an Tsiang-kueja, u spodu wszystkich wrażeń, doznań i rusztowań myślowych, leżał obraz.
Było to dawno, tak dawno, że niekiedy zapuszczająca się w te dziedziny pamięć — błądząc w nich poomacku, gubiła się w zwojach puszystej, wszystko niwelującej mgły, z której, jak kontury kosztownych i kruchych zabawek — z pokładów waty, wyłaniały się niepowiązane fragmenty jakiegoś innego świata przedmiotów.
Mały P’an, w pstrych przewiewnych łachmanach, pochłonięty był wówczas stawianiem tamy na rynsztoku jednej z wąskich i brudnych uliczek Nankinu, kiedy ujrzał przebiegającego ulicą ojca. Chudy, bosonogi rykszą, zaprzężony