w dwa cienkie dyszelki, biegł truchtem, ciągnąc z trudnością po wyboistym bruku wózek z biało ubranym panem, o białej, jak ubranie, twarzy. Bose pięty rykszy raz wraz migały w powietrzu, a po chudej, stężałej od wysiłku twarzy wąskiemi strumykami nienaturalnego deszczu spływał pot.
P'an Tsiang-kueja uderzyła wówczas po raz pierwszy szeroka, niesamowicie biała, jakby obrzękła, twarz białego pana; dziwnie wypukłe oczy o rozszczepionych powiekach i wyraz spokoju, godności i samozadowolenia, zastygły w jej zaokrąglonych rysach.
Od czasu tego minęło wiele długich, znojnych dni i krótkich, łagodnych nocy, obraz zatarł się i wyblakł, zawieruszył się gdzieś wtyle, w zwojach puszystej, jak wata, mgły. Został cierpki, lotny posmak, otulający już na zawsze świat i rzeczy swoim niematerialnym pokrowcem.
Biała, szeroka twarz o nalanych policzkach, o rozcapierzonych powiekach na nienaturalnej wypukłości oczu, zatraciła swą konkretną cielesność, stała się symbolem, rezerwuarem wydzielającego się ze wszystkich porów, piekącego kwasu nienawiści.
Kiedy w trzy lata później, w mdlący od spiekoty dzień czerwcowy, miłosierni sąsiedzi przynieśli z miasta i ciężko położyli na podłogę nieruchomego szklanookiego rykszę, powalonego gdzieś na skrzyżowaniu ulic, przez nagły krwotok, — maleńki P'an nie płakał, nie czepiał się nóg śpieszących do przerwanych zajęć sąsiadów. Uważnie, z zaciekawieniem obejrzał czarne, otwarte usta ojca — niepojętą, tajemniczą grotę z czerwonemi, zwisającemi stalaktytami, chude, kościste nogi, zakończone parą ogromnych stóp, rozdeptanych, jak stare, znoszone pantofle, — i poważnie, z namysłem, pogroził komuś w stronę okna dziecinną piąstką, jak poprzedniego dnia tragarz Pao-Czang swemu krzywdzicielowi, sklepikarzowi Ling-Ho.
Potem przysiadł na podłodze i znalezionym gdzieś na ulicy, połamanym wachlarzem zaczął odpędzać zwabione
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.