Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

zapachem krwi muchy, garnące się chmarą do otwartych ust nieboszczyka. Szkliste oczy trupa, połyskujące mętnie, utkwione były tępo w sufit, i w oczach nie było przerażenia, nie było bólu, tylko bezgraniczne, ciche zdziwienie.
I wtem — może ciało zaczęło schnąć od nieznośnego gorąca, a może po prostu wewnątrz pękł jakiś gruczoł — z prawego oka zmarłego wytoczyła się wielka łza i wolno popełzła w dół po żółtej, pomarszczonej twarzy.
Mały P’an nigdy nie widział płaczących nieboszczyków, nie przyszło mu do głowy zagłębiać się w analizę tego niezwykłego zjawiska; poprostu, w panicznym strachu, zerwał się na równe nogi i pędem wypadł z komórki. Długo biegł wzdłuż wąskich, krętych zaułków, pośród trajkocących kolasek, dokąd oczy poniosą.
Wieczorem, na wybrzeżu, między workami z ryżem, znaleźli go marynarze, długo cucili kopniakami i, napoiwszy go gryzącą wódką z kao-leengu, pozostawili na nocleg w śpichlerzu.
P’an Tsiang-kuei miał wówczas siedm lat.
O głodzie przywykł żyć oddawna — matki nie znał — teraz jednak trzeba było dawać sobie radę już wyłącznie własnym przemysłem. W lecie — noclegi na wybrzeżu, pod gwiazdami. W dżdżyste miesiące — po cudzych zakamarkach, na strychach, w śpichrzach. A schwytali — bili długo i ze smakiem. Nie krzyczał, częściej kąsał. Pewnemu mandarynowi, który capnął go za warkocz, tak wpił się zębami w rękę, że mandaryn wrzasnął wniebogłosy, na krzyk zbiegli się sąsiedzi i, niechby się nie zjawił w tej chwili na ulicy przypadkowy pogrzeb, zatłukliby go z pewnością na śmierć.
Jadł, co popadnie, trafiało się zaś niewiele. Kradł kości psom. Psy do reszty podarły na nim łachmany, niekiedy zawadziły i o ciało. Ujrzawszy go zdaleka, złowrogo szczerzyły zęby. Stosował przeważnie kuchnię jarską. Zbierał na