Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

wybrzeżu rozsypane przy ładowaniu ziarna ryżu. Gotować nie miał gdzie. Jadł na surowo, długo i smakowicie żując każde ziarno.
Mimo to starannie unikał pokusy ludnych targów, gdzie tłuści straganiarze za kilka „tunzer“ częstowali gościnnie przechodniów smaczną zupą z herbaty, lub pachnącem winem ryżowem, gdzie na straganach górami piętrzyły się owoce, ciastka na kunżutowem maśle, kawałki trzciny cukrowej i tym podobne przysmaki. Przechodząc — nie wytrzyma, w nosie załaskoce go korzenny, przesłodzony zapach, ani chybi — świśnie trzcinę cukrową, co najgrubszą, a potem — zmykaj zdrów! — nie umkniesz nigdzie, wśród zsuniętych szczelnie straganów, jak ukarany żołnierz — przez szpaler, napróżno zasłaniając grzbiet przed uderzeniami rozwścieczonych przekupni. Po takich eskapadach tydzień łamało go w plecach i twarda pościel z lössu wydawała mu się szczególnie niewygodną.
Za dnia, ilekroć nie bawił się z innemi bezdomnemi brzdącami, najbardziej lubił spacerować po ulicach dzielnic handlowych, przypatrywać się zawiłym rysunkom liter, kunsztownie wykaligrafowanym na zwisających szarfach szyldów. Litery kołysały się, wymyślne i cudaczne, jak filigranowe domki z zapałek, zdawało się, lada chwila gotowe runąć, trzymały się mocno, niewzruszenie, zbudowane przez niewiadomego czarodzieja-architekta. Lubił godzinami w niezrozumiałych hieroglifach doszukiwać się znajomych konturów. O, ta litera frywolnie zadarła wgórę nóżkę, jak baletnica na jarmarku, a ta, druga, jakby drażniąc się z kimś, pokazuje mu „nosa“. Kapryśne kompozycje kreseczek i haczyków, dla innych jasne i znajome, dla niego — niedorzeczne i dzikie, zagadkowością swoją paliły dziecinny mózg.
Niekiedy zapuszczał się na peryferje, gdzie, w ażurowym domku ze słupków, czterdziestu chłopaków z oczyma utkwionemi w tajemniczych deseniach, kołysząc się nieskładnie,