Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

P’ana schwytano. Bito gruntownie i długo. Żądano, by się przyznał, komu sprzedał książkę. Nie wydobywszy zen nic, nawpół żywego wyrzucono go na ulicę.
Ze zdumieniem rozcierał siniaki. Dobrze, bili go — do tego przywykł. Ale jakże się to mogło stać, że dobry wujcio-kaligraf był przy tem, widział i nie wstawił się? A więc i on nie lepszy? A więc nie warto było martwić się jego błędami, nie warto było kraść książki. Nie warto przyjaźnić się z ludźmi. Spróbuj tylko odebrać im najlichszą kość, — pokąsają cię, jak psy.
Jak tu jednak w wielkiem, ludnem mieście obejść się bez człowieka? W mieście co rzecz — to zagadka. Któż objaśni? Trzeba było pójść na kompromis.
Przewędrował do wschodnich dzielnic. Ulice były tu szersze. Po bokach piętrzyły się kamienne domy, symetryczne, jak pudełka. Po szynach mknęły szklane wagony i w powietrzu rozbrzmiewał nie milknący ani na chwilę huk. Dziwniejsze od domów, dziwniejsze od wagonów były niesamowite kolaski, pędzące ulicami, bez szyn, bez koni, bez rykszów, za poruszeniem nie dotykającego ziemi, niepojętego, sterczącego w powietrzu koła.
Pewnego razu, przechodząc obok jakiegoś magazynu, P’an spostrzegł: stoi wóz, naładowany po sam wierzch kolorowemi pudłami, a zprzodu, zamiast dyszla, zwisa duża korba. Jak tu nie pokręcić? Obejrzał się — dokoła ani żywej duszy. Nie wytrzymał, podbiegł do korby i zakręcił, co sił w rękach. Wóz zawarczał donośnie, jakgdyby z wewnątrz odezwała się cała sfora psów.
Z magazynu wyszedł człowiek w zasmarowanym skórzanym fartuchu. P’an przezornie odskoczył na przeciwległy chodnik.
— To ty, pędraku? Przejechaćbyś się chciał? Siadaj, pojedziemy.
Skośne oczy człowieka w fartuchu uśmiechają się przyjaźnie.