P’an najeżył się: „Znamy się na tem! Nęci, żeby podejść bliżej, a potem wlepi takiego szturchańca, że rok popamiętasz!“ Lecz mimo wszystko nie uciekł. Z bezpiecznej odległości przyglądał się właścicielowi warczącego wehikułu.
— Czego się boisz, smyku? Siadaj, nie zjem cię. Przejedziemy się.
Nie na żarty widać chciało się przejechać małemu P’anowi. Postanowił zaryzykować. Uderzy — pal go sześć. Siniec — wielka mi parada. A nuż naprawdę przewiezie? Ostrożnie zbliżył się do wozu.
— Właź tutaj. Nie bój się. Naści wolne miejsce.
Siadł. Poczciwiec dotknął koła. Wóz ruszył.
Po drodze człowiek w fartuchu rozgadał się. Nazywa się Czao-Lin. Pochodzi z Kuci-Czeu. Miał tam takiego, jak P’an, synka, ale umarł mu podczas głodnego roku, za jego pobytu w Europie. I żona umarła. Teraz osiadł w Nankinie, jako szofer pewnego wielkiego domu towarowego.
Był rozmowny i prosty. Dał P’anowi banana i woził go do wieczora, dostarczając po mieście sklepom kolorowych pudełek. Wypytał o rodziców. Użalił się. Przy pożegnaniu wetknął mu do ręki pomarańczę i dorzucił:
— Przychodź jutro pod magazyn. Pojeździmy.
W ten sposób zaprzyjaźnili się. Co rana, na jednym i tym samym rogu, czekał P’an na ciężki wehikuł z kolorowemi skrzynkami, zwinnie wdrapywał się na siedzenie, brał przygotowaną dla niego garść bananów, niekiedy nawet kawałek trzciny cukrowej i, żując je smakowicie, przypatrywał się zgóry przechodniom.
Smakowitsze od bananów, nawet od trzciny cukrowej, były opowiadania rozmownego wujcia o dalekich, zamorskich krajach, które zwiedził za młodu. Podobno (tak przynajmniej zapewniał wszędobylski wujcio), ziemia wcale nie jest płaska i nie kończy się morzem, lecz okrągła, jak kulka. Wyjedzie człowiek z Nankinu, przejedzie cały
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.