Żył w tym okresie P’an przeważnie bananami wujcia Czao-Lina, niekiedy jednak zdarzało mu się samemu zarobić kilka „tunzer“. Włócząc się po ulicach, nietrudno podwinąć się pod rękę jakiemuś panu, — i interes ubity. Pobiec z listem gdzieś, na koniec miasta, i na jednej nodze wrócić z odpowiedzią. Odznaczał się rzadko mocnemi i żartkiemi nogami (najwidoczniej odziedziczył je po ojcu, który słynął jako pierwszy wyścigowiec). Przebiegnie kłusem dwie lub trzy dzielnice i — jazda zpowrotem! Zarobek — w kieszeni.
Podobnie i owego dnia. Jakiś tłusty cukiernik posłał go z listem do wspólnika. Za odpowiedź — dwa tunzer i na dodatek ciastko. Puścił się cwałem.
Było daleko. Za miastem ładna, czyściutka aleja; zieleń, a wśród zieleni, jak filigranowe klocki — białe sześciany willi. Czegoś podobnego nie widział nigdy. Szedł pomału, zapominając o pośpiechu. Wtem — stanął, jak wryty. Przed zamkniętą furtką, czarny, połyskujący, jak cudny palankin, stoi pochrapując cicho, on, czarodziejski Mer Ce-des. Nie mogło być wątpliwości, poznał go z pierwszego wejrzenia. Stoi, samotny, cichutko prychając w piasek. Nawet szofer dokądś się oddalił. Wystarczy wskoczyć na siedzenie, nacisnąć posłuszny pedał i — szukaj wiatru w polu! Na prawo, na lewo — rozgałęzione linje dróg, jak tajemnicze „kua“ na świętej żółwiej skorupie. Wdali, za górami, za lasami — gigantyczne żelazne miasto Eu Ro-pa.
Ze wzruszenia aż upuścił list. Obejrzał się dokoła, — nikogo. W uszach natrętnie dźwięczał mu głos Czao-Lina.
— Na takiej maszynie cały świat objedzie!
Wahał się. A w głowie, jak w ulu, — pszczeli rój.
Nie, nie wytrzymał. Wygięty, jak kot, jednym susem skoczył na siedzenie. Gorączkowo włączył motor. Szarpnął kierownicą. Auto potoczyło się miękko. Zwiększył szybkość. Po bokach przemknęły w szalonym tańcu wille, drzewa, rozwinięty ze świstem wachlarz sztachet. Naprzełaj, w nie-
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.