skończoność — długa miedza drogi. Ludzie opasali kulę ziemską drogą jak pęknięty garnek drutem. Żegnaj, Nankinie, szturchańce, guzy, niedogryzione kości, zły kaligrafie, Yan Tse-kiangu, unoszący w swoich falach świętą księgę: „Y-king“, wujciu Czao-Linie — żegnajcie!
Nagle zdrętwiał. Na ramieniu wyraźnie uczuł czyjąś ciężką rękę. Obejrzał się i osłupiał. Z wnętrza karetki poprzez odsuniętą szybę przełaził biały pachnący pan z rozwścieczoną twarzą, usiłując przedostać się na przednie siedzenie. Stalowa ręka, jak kleszcze, schwyciła P’ana za kołnierz. Samochód pędził, jak strzała, miękko podskakując na wybojach. Przeskoczywszy wreszcie na przednie siedzenie, biały pan wyrwał P’anowi z rąk kierownicę i zaczął zatrzymywać samochód.
P’an, w pierwszej chwili, najzwyczajniej w świecie przeraził się i z nagłego przestrachu wypuścił kierownicę. Potrochu jednak zaczął przychodzić do siebie. Biały pan najwidoczniej przez cały czas siedział wewnątrz, za firankami, może czekając na szofera. Że też P’anowi nie przyszło odrazu do głowy zajrzeć wprzód przez okienko do środka! Teraz — wszystko przepadło. Zabije go, jak nic. Jedyny ratunek — wyślizgnąć się z rąk tego gościa i dać nura w zarośla.
Samochód stanął. P’an szarpnął się z całej siły i spróbował czmychnąć, lecz biały mocno przytrzymał go za kołnierz, wykrzykując coś w niezrozumiałym języku, prawdopodobnie klął. P’an zrozumiał tylko słowo „złodziej“, które biały od czasu do czasu powtarzał po chińsku. Trzymając P’ana lewą ręką i za kark, biały prawą zawrócił samochód. Pojechali zpowrotem. P’an spróbował ukąsić przytrzymującą go rękę, lecz w odpowiedzi otrzymał solidne uderzenie pięścią w podbródek. Zadzwoniło mu w uszach.
Jechali w milczeniu. Przed fatalną furtką biały zatrzymał samochód i zaczął kogoś głośno wołać. Z willi wybiegli ludzie i otoczyli maszynę. Biały wciąż wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe słowa. Wyrywającego się rozpaczliwie P’ana
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.