do trzech, P’an smyrgnął w nie jednym susem. W tej samej chwili drzwi otwarły się naoścież i P’an wpadł w objęcia wchodzącego długopołego dryblasa. Dryblas pochwycił go na ręce i poniósł, mimo rozpaczliwego oporu, w głąb białych, chłodnych korytarzy.
I P’an uświadomił sobie nagle jasno, że wszystko przepadło, że zamykają go w białej, cienistej piwnicy, że nie zobaczy już więcej nigdy trajkocących kolasek, długich szklanych wagonów, pstrych kolorowych skrzynek wujcia Czao-Lina, czarodziejskich palankinów na bezszelestnych pucołowatych obręczach, i w bezsilnej rozpaczy zaniósł się po raz pierwszy głośnym, dziecinnym płaczem, a płacz jego przedrzeźniały długo wąskie, bielone korytarze.
Miał wówczas P’an Tsiang-kuei dziesięć lat.
Do wieczora wyjaśniło się — nie taki znów djabeł straszny... W każdym razie nie był tu sam. W długiej sali, z łóżkami w dwa szeregi, zastał jeszcze kilkudziesięciu chłopaków. Od biedy jest z kim pogadać.
Kąpali. Myli. Obłóczyli go w długą koszulę do pięt. Wieczorem, przed spaniem, długopoły dryblas ustawił wszystkich na kolana koło łóżek i wszyscy chórem zaszwargotali jakieś podejrzane zaklęcia. Ze ściany, ten sam skurczony, goły człowieczek, przybity do rosochatego drzewa, straszył bolesnym grymasem wykrzywionych ust.
P’an wypytał o wszystko szczegółowo właściciela sąsiedniego łóżka. Czy bardzo biją? Odpowiedział: niebardzo. Co robią? Uczą cudzoziemskiego języka i wielu innych rzeczy. Poskarżył się na jedzenie: leguminę dają tylko raz w tygodniu, w niedzielę. Wogóle — nudno.
Wszedł „ojciec“ w długiej sutannie. Sąsiad momentalnie dał nura w poduszkę, udał, że śpi i to udał tak zmyślnie, że, nim tamten skończył swój obchód, chrapał już naprawdę. Trzeba było z resztą pytań zaczekać do rana.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/096
Ta strona została uwierzytelniona.