— Nie chce pan czekać? Jest tu jedno kółko studenckie. Sprowadziło przezemnie kilka egzemplarzy. Niech pan spróbuje zajść i poprosić — może jeden odstąpią.
Na skrawku papieru zapisał adres.
P’an popędził z nową otuchą. Było niedaleko. Sadząc po dwa stopnie naraz, wbiegł na drugie piętro. Otworzył mu chuderlawy młody człowiek w okularach. P’an objaśnił mu powód wizyty, powołał się na księgarza. Poproszono go do środka.
W niewielkim, niepokaźnie umeblowanym pokoju matowo płonęła lampa. Gospodarz był rozmowny i grzeczny. Pytał o to i owo: gdzie się uczy, w której klasie, jakie w szkole panują stosunki, czy nie prześladują Chińczyków, czy wielu białych? Rozgadali się.
Podszedł do półki, wyciągnął książkę.
— Na Marksa macie jeszcze czas. Trudne. Nie dacie sobie rady. Przeczytajcie najprzód tę książkę. Łatwiejsza. Zapoznacie się z przedmiotem. Z czasem zdążycie rozgryźć i Marksa.
Pieniędzy wziąć nie chciał:
— Nie sprzedajemy. Przeczytajcie sobie. Jak przeczytacie — przychodźcie, dam wam drugą.
I uśmiechnął się:
— Tego przecież u waszych ojców-misjonarzy nie wykładają.
P’an podziękował. Mocno, z nieśmiałą wdzięcznością uścisnął mu rękę. Bardzo spodobał mu się chuderlawy. Przecież dotychczas z nikim nie gawędził tak prosto z mostu, o wszystkim. Jak strzała pomknął zpowrotem — byle tylko nie zauważyli nieobecności!
Książkę połknął jednym tchem. Ciężkie, nieznajome terminy ekonomiczne przeszkadzały, jak ości, ugrzęzłe w gardle. Przeczytał po raz drugi. Wydała mu się o wiele łatwiejsza i zrozumialsza.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.