zaniedbywać w naukach. Ojcowie lazaryści, zdziwieni, spytali go o zdrowie. Znacząco kiwali głowami.
Gdy skończył książkę, kręcił się, jak na szpilkach, pragnąc czem prędzej czmychnąć do chuderlawego. U chuderlawego poznał innych. Studenci. Praca samokształceniowa. Długie, żarliwe dyskusje po nocach. Kursy, referaty, zbiórki. Zazdrościł im. Chciało mu się jak najprędzej samemu zanurzyć w ten nieznany, pociągający świat.
Po kilku miesiącach oswoili się z nim, rozgryźli go, zaczęli obdarzać widocznem zaufaniem. Któregoś dnia chuderlawy zaproponował:
— Chcecie przygotować referat o roli misjonarzy chrześcijańskich, jako narzędzia amerykano-europejskiego kapitalizmu, w procesie uciemiężenia ludów kolonjalnych? Temat zdaje się bliski wam i dobrze znajomy. Przeczytacie na najbliższem posiedzeniu naszego kółka.
P’an zachłysnął się radością. Referat namachał wyczerpujący, sążnisty. Niestety, przeczytać go nie miał sposobności. Ojciec Pafnucy zauważył tajemnicze wycieczki. Wyśledził. Za dnia, pod siennikiem, namacał postrzępiony „Manifest Komunistyczny“, upstrzony notatami, oraz referat o misjonarzach. Twarz nalała mu się ponsowym sokiem. Dysząc ciężko, pobiegł truchtem do ojca Dominika.
P’ana wywołano z lekcji. W kancelarji, ojciec Dominik, purpurowo-siny, miął w rękach nieszczęsny referat. W pasji nawet słów zapomniał, tylko nieartykułowany syk:
— Precz, parszywa owco!
P’an spokojnie:
— Proszę zwrócić mi książkę! Niech ksiądz nie waży się drzeć!
— Ja ci pokażę, znajduchu! Ściągnąć mu portki!
Dwaj stróże chwycili P’ana pod pachy. Trzeci momentalnie zdarł spodnie. Powalili go na ławę. Jednemu podrapał mordę. Przywołali do pomocy woźnego. Bili naprzemian dwiema trzcinami. Ojciec Dominik pokrzykiwał:
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.