Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

wysiłku w szczelnej, bezimiennej masie ludzkiej podziemne tunele organizacji.
O ósmej wyszedł z fabryki ogłuszony i posępny. W gardle podskakiwał mu niedorzeczny, napęczniały krzyk. Nie, tego nie był sobie nawet w stanie wyobrazić. Czemże wobec tego są książki, oswojona nędza, głód, abstrakcyjne tabele statystyk? Tu po raz pierwszy, rozszerzonemi przerażeniem oczyma zmierzył całą otchłań ludzkiej niedoli, pohańbienia, cały bezmiar prostej człowieczej męki.
W fabryce panowało nieznośne gorąco, i ludzie pracowali do połowy nadzy, ociekający potem. Pomiędzy maszynami, po sali, spacerowali biali majstrowie z batami w ręku, i bat co chwila wznosił się ze świstem, jak wąż, nad zgarbionemi plecami nieopatrznego robotnika i spadał z żałosnym jękiem. Na zgiętych grzbietach występowały czerwone krechy, jak znaki odrobionych godzin, i pot w tych miejscach zabarwiał się na czerwono. Połowę zgórą robotników stanowiły kobiety i dzieci, nieraz poniżej lat dziesięciu, i po ich stężałych od wysiłku twarzach strumienił się pot, wielki, jak łzy, jak niepojęte, straszne krople, któremi ociekają czasem bezradne, zdziwione oczy katowanych zwierząt.
Olbrzymie maszyny, podobne do potwornych dwugłowych smoków, łykały szare kłęby pakuł, brudne, jak dym, aby za chwilę wypluć je ciągliwą śliną długich włókien, nawijanych w okamgnieniu na wirujące bąki szpulek. Następnie żelazne palce po raz setny chwytały, rozplątywały te włókna, rozciągały je w nieskończoność cienkiemi nićmi, i nici, napięte do jęku, rwały się z trzaskiem w powietrzu, chwytane i sprzęgane w locie błyskawicznym supłem przez żywe palce robotnic. Wówczas z oślinionej paszczy maszyny do spluwaczek olbrzymich koszów leciały bryzgami szpulki, i naładowane szpulkami kosze zabierali gdzieś, w mgłę, nadrywający się pod nadmiernym ciężarem kruchonodzy chłopcy.