Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Pod wieczór, kiedy ruchy opadłych z sił, stępiałych ze zmęczenia ludzi stawały się powolniejsze i urywane, jak oporne obroty nienaoliwionych kół, krechy apokaliptycznego czerwonego ołówka kolejno znaczyły uszeregowane grzbiety, jakgdyby rozwścieczony mistyczny cenzor zabrał się do wykreślania, jednego za drugim, z księgi wszechstworzenia bezradnych wierszy istot ludzkich.
W powietrzu zawisł tuman puchu, i w puchu tym, jak w obłokach gryzącego dymu, obnażone postacie ludzkie drgały w ujadaniach kaszlu, jak wijące się w pośmiertnych skurczach ciała potępieńców na obrazkach z katechizmu.
Tak, średniowieczni malarze tak właśnie wyobrażali sobie piekło, tylko, że w ich piekle nie było, zdaje się, dzieci, albo, być może, wyrafinowany bóg chrześcijański, któremu obrzydło już torturowanie dorosłych, stworzył od tego czasu nowe, specjalne piekło dla dzieci, a księża zataili ten dogmat przed wierzącymi.
Wracał do swej jamy, jakby napalił się opjum, z chaosem w głowie i ołowiem zmęczenia u podeszew.
W noc śniły mu się pręgowane grzbiety, wykrzywione męką usta, oczy rozszerzone przerażeniem i nieludzką tęsknotą, wśród kłębów dławiącego dymu. Potem poprzez dym przebijać się jęły czerwone języki ognia, wszystko buchnęło oślepiającym płomieniem, i wśród języków płomieni biały dziobaty majster z suszarni, z dwoma harapami w rękach, tańczył taniec wężów. Wreszcie wszystko to rozpuściło się w potokach bezładnej bzdury, które na rozpalony, jak czerwona głownia, mózg wyrzucać zaczęły miarowe pompy snu.
Po miesiącu wżył się, przywykł. Od razów, kaszlu i wycia, od gryzącego tumanu puchu nie kręciło mu się więcej w głowie. Oczy, z za kraty rzęs, patrzyły spokojnie i surowo. Zabrał się gorliwie do pracy: organizować kółko. Było to niesłychanie trudne. Za dnia niepodobna zamienić z nikim słowa. Każdy krok — wymierzony i przewidziany. Wie-