bijały się w tem wieki upośledzenia, spadek pokoleń. Słowo „kobieta“ — wyzwiskiem.
W tej uderzała dziecinna, niepokalana łagodność, wnikliwy, nie dziewczęcy umysł, chciwa żądza poznania, świadoma, niepojęta w takim minjaturowem ciele wola walki.
Wieczorami rozmawiali długo, zapominając o posiłku i zmęczeniu. Powróciwszy ze zbiórki do swej nory, wyciągnięty na sienniku, P’an wspominał słowa łagodne i proste, oczy rozszerzone ciekawością i w myśli powtarzał: droga moja! Złapał się na tem sam. A to co znowu? Kocha? Ca za śmieszne słowo! I cóż to jest miłość? Stosunek płciowy i dzieci? Nie, to nie to. Co innego. Poprostu — dobry, miły towarzysz. Ale czuł dobrze: nie, też nie to! I, starając się nie myśleć, czem prędzej zasypiał.
Pewnego razu, wieczorem, po skończonej pracy (miał właśnie wolny wieczór), P’an przystanął przed wyjściem dla robotnic. Rozproszyły się ostatnie. Najwidoczniej przeoczył. Czen prawdopodobnie zajęta. Uczyła teraz kilka robotnic. Powlókł się do domu: popracuje sam. Czasu po nocach nie tracił.
Tymczasem w fabryce, wychodzącej Czen, w wąskim korytarzu, zagrodził drogę dziobaty, barczysty majster. Czepiał się i napastował ją już oddawna. Teraz nie zdążyła krzyknąć, zatkał jej usta szeroką kosmatą łapą. Zaciągnął szamocącą się dziewczynę do swej komórki. W bezsilnej rozpaczy ugryzła go w nos. Ciosem pięści między oczy ogłuszył ją, jak konia. Powalił na podłogę i zgwałcił bezprzytomną.
Wyszedł ocierając chustką ukąszony nos.
W kilka dni potem P’an spotkał się z Czen na zebraniu kółka. Zdziwiła go zaszła w niej zmiana. Maleńka i tak, zdawała się teraz jeszcze mniejszą, jakgdyby wyciągnął ktoś z wewnątrz podtrzymującą ją podpórkę. Oczy szerokie i zdziwione, jak oczy skrzywdzonego dziecka, dawniej otwarte i śmiałe, teraz unikały bojaźliwie jego wzroku.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.