Do późna w nocy wałęsał się po ulicach, wstrząśnięty do głębi, napróżno usiłując rozwiązać przejmującą mrozem zagadkę. Co mogło się stać? W jaki sposób mógł tak niczego nie zauważyć, nie zaopiekować się, nie powstrzymać?
Późno nocą powrócił skołatany do swej komórki. W komórce na stoliku — list. Otworzył drżącemi rękoma.
P’an zawrzał. Rzucił się ku drzwiom. Na progu zatrzymał się. Dokąd? Zabić dziobatego? Tak czy owak — trzeba czekać do rana. Przycupnął na worku, nie rozbierając się. Myśli sadziły jedna przez drugą. A wewnątrz — fizyczny, żrący ból.
Stopniowo z chaosu wynurzyły się myśli prawidłowe, ścisłe.
I cóż tu dziobaty? Pionek. Kółko olbrzymiego mechanizmu. Zabić jednostkę? Nonsens! Skoro dąb zasłania słońce, cóż pomoże zerwać żołądź? Trzeba zrąbać pień. Podkopać korzenie. Runie — wszystkie żołędzie posypią się na ziemię. Byle wytrwale podrywać dalej! Nie ustawać w pracy. Stać się samemu toporem. Odszlifować nienawiść, jak ostrze, czuwać, by się nie stępiła!
Rozżarzoną igłą bólu powróciła myśl o Czen. Maleństwo! Taka roztropna! O wszystkiem chciała wiedzieć, a nie wiedziała o takiej prostej rzeczy, że tylko Chińczycy karzą winowajców samobójstwa. Chińskie prawo białych nie dotyczy. Biali sobie z niego kpią. I komuż przyjdzie do głowy karać mordercę maleńkiej Chinki?
Do rana przesiedział w kucki.
Rano stawił się na robotę sztywny, oschły, powszedni. Wieczorem, na zebraniu kółka, objaśniał dosadnie, rzeczowo od-