Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

zwycięstwem, odurzały mocniej od najtęższego wina ryżowego. Większość stanowili lewi kuomintangowcy i komuniści. Uzbroić robotników. Uformować rząd tymczasowy z lewych. Cała władza — delegatom! Delegaci-nacjonaliści protestują przeciw uzbrojeniu drużyn robotniczych. Wyszli obrażeni. Figa! Lepiej jeszcze poskaczą!
Po Szanghaju — Nankin. Wojska szanduńskie cofają się w popłochu. Na ulicach — nieprzejrzane, odświętne tłumy, wylały, potoczyły się, prą. Przypiekło słońce i nagle z łoskotem ruszyły lody; zdaje się, że za chwilę, porwane wartkim prądem tłumu, oddzielą się od ziemi, popłyną niezdarnemi krami domy, pałace, pagody; popędzą, zderzając się i kołując, ku otwartemu ujściu — ku zwycięstwu. Słońce — na rozwiniętych skrzydłach sztandarów, w rozszerzonych zachwytem źrenicach, w nieśmiałej wiosennej zieleni drzew, w szczebiocie pijanych ptaków; na fasadach, na twarzach — złota słoneczna sadza.
Wtem...
Głuchy łoskot. Co to? Pierwszy grzmot zbliżającej się wiosennej burzy? Nad zdumionym tłumem z trzaskiem pękł pocisk. Rozpaczliwy kołowrót i krzyk. Kłębowisko ciał, nagły, wściekły odpływ. Zagrodzono rzekę i wezbrane fale chlusnęły zpowrotem, naprzebój. W powietrzu — dymiące rakiety pocisków. Ostrzeliwują miasto! Kto? Szanduńczycy? Nie, nie szanduńczycy.
Nadbiegli pierwsi obłędni gońcy.
— Kanonierki! Desant! Wojska amerykańskie i francuskie wysiadają na brzeg!
Wszystko zakotłowało. Pociski nad miastem szybowały, jak meteory. Na prawo, na lewo — łomot walących się gmachów i czerwone fontanny płomieni. Bezbronny tłum miota się wśród padających ścian, jak oślepły tabun zamknięty w płonącej stajni.
Dopadli go rozczochrani, zachrypnięci ludzie:
— Wszyscy do arsenału, po broń!