komenderowany przez kompartję do Europy w charakterze tajnego agenta, jako znający tamtejsze warunki roboty, demaskować miał na miejscu kontrrewolucję.
Wyjeżdżał niechętnie, ale protestować nie próbował. Do Paryża przyjechał pod przybranem nazwiskiem. Rychło wywęszono. Trzeba było znów przemykać się nocami. Zamknięty w maleńkim numerze hoteliku na placu Panteonu, P’an Tsiang-kuei przesunął skazówkę swego dnia powszedniego. Spał w dzień, na miasto zaś wychodził dopiero późno wieczorem, kiedy w żółtawym odbłysku elektrycznych lamp zaciera się zdradziecka barwa skóry, a pod szerokiem rondem kapelusza nikną wydłużone szpary skośnych oczu.
W Paryżu, w Dzielnicy Łacińskiej, roi się od nacjonalistycznie nastrojonych studentów. Wślizgnął się niepostrzeżenie. Był małomówny i poważny. Pomału zaskarbił sobie powszechne zaufanie. Do wiosny był już duszą całego ruchu. Żartobliwy przydomek: „dyktator“.
O wybuchu dżumy dowiedział się po raz pierwszy z ust małego boy’a w hotelu. Instynktownie ucieszył się: nieoczekiwana sojuszniczka. Będzie zabawa lepsza od wszelkich interwencyj. Zakorkuje Europę na ładne parę miesięcy — ani okrętów, ani wojsk, ani nabitych funtami waliz. Byle tylko przetrzymała trochę dłużej, póki nasi nie zdążą rozprawić się docna ze swoimi i z tamtymi!
Przypadkowy zwiastun złowrogiej nowiny, podniósłszy oczy, dostrzegł ze zdumieniem, że kamienna twarz żółtego pana, jak dojrzały owoc, pęka po raz pierwszy szeroką szczeliną uśmiechu. Pochylonemu nad wystraszonym boy’em P’an Tsiang-kuejowi wydało się nagle, że w szeroko rozwartych oczach chłopca dostrzega inne oczy, wąskie i skośne, a poprzez kontury jego twarzy, jak przez woal — inną twarz, mongolską, wyszczerzoną gębę dżumy.
Chłopak hotelowy zmarł zresztą tejże nocy, zaraziwszy się dżumą jeden z pierwszych.