je przed progiem własnego domostwa jak parę pantofli, by pójść dalej boso po wysłanej matami przesądów posadzce tradycji.
Pan byłeś właśnie jednym z moich najlepszych, najgorliwszych uczni. Oczywiście to jeszcze nie powód, by po tylu latach odnawiać znajomość w tak dalece odmiennych okolicznościach.
Kiedy pewnego dnia zniknąłeś mi pan z oczu, jak tylu innych pańskich rodaków, sądziłem, że drogi nasze nie skrzyżują się już nigdy. Zapomniałem o panu, jak się zapomina o przechodniach, potrąconych kiedyś na ulicy, których obraz ulatnia się równocześnie z konwencjonalnem uchyleniem kapelusza. Niestety stało się inaczej. Drogi nasze zbiegły się jeszcze raz i odtąd nic już nie jest ich w stanie rozdzielić, chyba... chyba radykalna amputacja...
P’an Tsiang-kuei przypatrywał się starszemu panu z wzrastającem zdziwieniem:
— Przepraszam pana — powiedział łagodnie — wydaje mi się jednak, że bierze mnie pan za kogo innego. Jeżeli kiedyś nawet studjowałem pod pańskim kierunkiem na Sorbonie bakterjologję i biochemję, — zdaje się, że to istotnie miało miejsce — mogę pana zapewnić z całą stanowczością, że nigdy więcej w życiu pana nie spotykałem.
— Nie potrzebuje mnie pan zapewniać — odparł siwy pan, wyzierając sponad okularów. — Wiem o tem doskonale. Pan istotnie nie spotykał mnie więcej nigdy. To ja pana spotkałem. Spotkałem pana w Nankinie, w roku 1927. Jeżeli pan sobie przypomina, w roku tym w paru prowincjach Chin zanotowano masowe wypadki cholery azjatyckiej. Towarzystwo Bakterjologiczne wydelegowało mnie tam celem przeprowadzenia na miejscu odpowiednich badań naukowych. Pojechałem tem chętniej, że miałem nadzieję zobaczenia się z moim jedynakiem, który w owym czasie wstąpił ochotniczo do jednego z oddziałów desantu; pancernik jego stał właśnie u brzegu Chin.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.