— Dajcie, ja go odprowadzę do rotmistrza.
Kameloci salutują i odchodzą. Wasja porucza koledze, by pozostał na warcie. On odprowadzi zbiega.
Chudy, wysoki żydek, może o rok starszy od Wasji, milczy, tylko zgarbił się jakoś, głowę wciągnął w ramiona, jak nastroszony ptak; niespokojny wzrok biega za Wasją jak jamnik.
Wasja zdejmuje z ramienia karabin, odwodzi bezpiecznik:
— Marsz naprzód! Nie próbuj uciekać, bo kula w łeb!
Żyd nie próbuje uciekać. Posłusznie idzie przodem. Tylko głowę wcisnął jeszcze głębiej w ramiona i dwoje przydługich rąk, jak poprzetrącane skrzydła, nieporadnie dynda mu po bokach.
Zaś Wasja marzy: przyprowadzi sam, osobiście więźnia przed rotmistrza Sołomina. Rotmistrz spojrzy, trzepnie szpicrutą o cholewę, powie: doobrze! Wasja aż wypina pierś z dumy i zadowolenia. Za rotmistrzem Sołominem — w ogień. Cała młodzież go ubóstwia. Dzielny oficer. Jeszcze w armji Wrangla bił bolszewików. Ci, co go znali, opowiadają: odważny, jak djabeł. A jak strzela! Jaskółkę w locie zabije. Wasja widział wczoraj na własne oczy: siedział na stoliku na werandzie kawiarni przy rue de la Pompe i zmykających żydów puszczał na pięćset kroków, kładąc ich z nagana, jak kaczki, ani razu nie spudłował! Będzie zabawa! Jeszcze na prawo, za róg...
Wasja widzi już zdaleka. Na werandzie bistro, naprzeciw głównej kwatery, siedzi rotmistrz Sołomin w towarzystwie jeszcze czterech oficerów. Piją od wczoraj wieczór.
Wasja sprężystym krokiem przecina plac i zatrzymuje się przed werandą:
— Wasze błagorodje, melduję posłusznie, sprowadzam zbiega. Zwiał wczoraj w nocy, zmyliwszy straże, na tamtą stronę Sekwany. Schwytano go na mieście i odstawiano do naszych przednich posterunków.
— Dooobrze! — mówi rotmistrz Sołomin, podnosząc
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.