oczy, pod których spojrzeniem Wasja pręży się, jak struna.
— Dać go tu bliżej!
Oficerowie czują: będzie heca. Z rotmistrza kawalarz, umie się zabawić. Z ciekawością przysuwają się bliżej.
Chudy, piegowaty żydek drży, jak liść.
— Bliżej — powtarza obojętnie rotmistrz Sołomin. — Odpowiadać krótko i węzłowato. Jakiego wyznania?
Żyd milczy. Pocóż mówić? I tak wszystko przepadło.
— Wyznania mojżeszowego?
Oficerowie, przeczuwając efektowne widowisko, parskają śmiechem.
— Cóż to, niemowa, czy co? Czy też nie rozumie delikatnie? Pytam, się: żyd?
— Nie... — pobladłemi wargami bełkoce chłopak.
Odpowiada mu wybuch śmiechu rozbawionych oficerów.
— Czekajcie, panowie, cóż w tem śmiesznego? — mówi, rozciągając słowa, rotmistrz Sołomin. — Nos niczego jeszcze nie dowodzi. Czasami mama się zapatrzy. Skoro mówi, że nie, to nie.
Oficerowie zrywają boki, zakochanemi oczyma spoglądając na rotmistrza.
— Przeżegnaj się — cedzi rotmistrz.
Chłopak kurczowo skręconemi palcami próbuje nakreślić znak krzyża. Drżąca ręka nie trafia na ramię, myli się, kreśli w powietrzu jakiś dziwny zakrętas.
Wtóruje jej głośny ryk śmiechu podochoconych oficerów.
— Niezupełnie tak — mówi z niezmąconym spokojem rotmistrz Sołomin. — To się zdarza. Brak wprawy... Jeszcze raz, powoli a dokładnie.
Chłopak zakreśla ręką mniej więcej prawidłowy zygzak.
— Tak, teraz już było znacznie lepiej. No, czy nie mówiłem wam? Nos jeszcze niczego nie dowodzi. Odrazu widać, że prawosławny. Żebyście nie mieli więcej wątpliwości, spuśćcie mu tam, chłopcy, spodnie!
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.