Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

dobrze zapamiętał). Wetknęła mu w garść dziesięć franków i zniknęła w bramie.
Chciał wbiec za nią, cisnąć jej w twarz jej dziesięć franków, zwymyślać od ostatnich. Zobaczył na progu lokaja w białym wykrochmalonym plastronie. Zrobiło mu się nagle wstyd własnego szoferskiego uniformu, wstyd śmiesznej sytuacji. Odjechał. Pieniądze postanowił odesłać pocztą.
Tegoż wieczora zresztą przepił je w rosyjskiej szoferskiej knajpie, pod zakatarzoną „Wołgę“ gramofonu, pragnąc poznać do dna gorycz upokorzenia, upodlenia („wdeptali w błoto“).
Ale policzka nie zapomniał. Z pośród tysiąca i jednej zniewag zapamiętał sobie na zawsze tę jedyną, zawiesił ją na szyi, jak mały, zatłuszczony szkaplerzyk, od czasu do czasu wyciągając go stamtąd, żeby się rozjątrzyć, żeby nie zapomnieć. I w myśli długiemi wieczorami układał skomplikowane, fantastyczne plany odwetu.
Wieczorem, za całodzienny zarobek, brał z Avenue Wagram trzeciorzędną dziewczynkę, bezwarunkowo Rosjankę, i odrobiwszy, co trzeba, cisnąwszy jej dwadzieścia franków, bił ją po twarzy, wyzywając ostatniemi słowami. Wkrótce żadna dziewczynka z Wagram nie chciała iść z nim za żadne pieniądze.
Mijały miesiące, potem lata. Powrót do Rosji z bronią w ręku, na czele roty jakiejś wyimaginowanej białej armji, o którym marzył wieczorami, hołubiąc w sobie to marzenie, jako odtrutkę przeciw dziennym upokorzeniom, stawał się coraz bardziej problematyczny. W gruncie rzeczy przestał w niego wierzyć. Zapewniały o tem jeszcze z uporem jedynie gazety emigracyjne. Rozumiał: redaktorzy też muszą z czegoś żyć. Przestał czytywać gazety.
Tamci, bolszewicy, rozsiedli się, rozgospodarowali na dobre, na stałe; otrąbili z hałasem swoją dziesiątą rocznicę, szykowali się do setnej. Nikt nie myślał występować przeciw