Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

nim z bronią w ręku. Powrót, prawdopodobny jeszcze po dwóch, trzech, czterech latach, po upływie dziesięciu lat tracił już wszelkie pozory prawdopodobieństwa.
Niektórzy zresztą wracali, wyżebrawszy sobie w konsulacie sowiecki paszport. Wracali nawet oficerowie. Dowiedziawszy się o każdym nowym renegacie, Sołomin zaciskał tylko zęby i spluwał z pogardą. O powrocie do Rosji w ten sposób — nie myślał. Komunistów nienawidził każdym centymetrem swej zgrubiałej skóry. Złamali mu życie. Zamordowali papę. Skonfiskowali majątek. Zmarnowali młodość, miłość — wszystko. Doprowadzili do prostytucji narzeczoną (od biedy można było zapisać na ich rachunek i policzek w taksówce). Kazali miesiącami zdychać z głodu, obwozić po Lasku Bulońskim wysztafirowane lafiryndy, wypatrywać napiwki. Być prostym dorożkarzem, jemu, rotmistrzowi Sołominowi, synowi pułkownika Sołomina! I to kto? — Kupa parszywych żydków i ciemne pospólstwo. Nie, tego zapomnieć niesposób! Wracać? Służyć za parobka u ordynansa Leontja? Nie, stokroć już lepiej wozić tu całe życie wystrychnięte dziwki, odstawiać do burdelików zażywnych francuskich ojczulków. Nie spodlić się. I oficerski honor go pokrzepiał.
Życie stawało się coraz bardziej bezsensowne. Dobrze, można być dorożkarzem czasowo: rok, dwa, dziesięć. Wiedzieć, że do czasu. Ale pomyśleć: zostanę dorożkarzem na zawsze, przez całe życie, to jest moje życie i innego nie będzie, — to nie mogło się jakoś pomieścić w głowie rotmistrza Sołomina. Czuł wyraźnie, że musi przyjść coś — wybuch, kataklizm, katastrofa, — przetasować karty. Tak dalej — niepodobna.
I co rana, obudzony dzwonkiem budzika, wciągając zasmarowane oliwą szoferskie ubranie, rotmistrz Sołomin konstatował z goryczą: jeszcze nie.
Z wybuchu dżumy ucieszył się, jak z dawno oczekiwanego kataklizmu, który od razu przetasował karty. Taksówkę