— Mnie, towarzyszu dowodzący, żarty nie w głowie. Przyszedłem wam powiedzieć, że jutro wrócę z żywnością dla komuny, a przyszedłem w nocy, bo sprawa, mojem zdaniem, pilna, odkładać jej się nie godzi.
Towarzysz Lecoq przyjrzał się badawczo gościowi i odpowiedział dopiero po długiej pauzie:
— W jakiż to sposób, jeżeli wolno wiedzieć, wybieracie się sami przywieźć dla komuny żywność z za kordonu?
— Wiadomo, przedarłszy się przez kordon. Całe wojsko się nie przebije, a kilkoro chłopa prześlizgnąć się potrafi. Osobliwie wodą.
— I cóż z tego, jeżeli się nawet prześlizgnie i wróci z bochenkiem chleba? Komunę tem myślicie nakarmić? Wiecie, ile trzeba, żeby nakarmić komunę? Wagony! Jakże z tem się wybieracie prześlizgnąć? Na plecach przeniesiecie, czy co?
— Na plecach nie przeniosę, a wodą przewieźć nietrudno.
— Jakto wodą?
— A tak, bardzo zwyczajnie. Na rzece kordonu niema. Murem rzeki nie zagrodzili.
— I cóż z tego? Pilnują dniem i nocą. Ryba się nie przedostanie.
— Ja, towarzyszu dowodzący, po próżnicy do was nie przychodzę. Wszystko zbadałem na miejscu. Wiem, co mówię. Rzeką przejechać można.
— A to w jaki sposób?
— W dzień nie można, a w nocy można.
— Wiecie przecież, że w nocy oświetlają całą Sekwanę reflektorami, właśnie w obawie, żeby kto nie przepłynął.
— Oświetlać oświetlają, ale nie całą Sekwanę, tylko na przestrzeni jednego kilometra. Dwoma reflektorami oświetlają. Jeden na jednym brzegu, drugi na drugim. Więcej reflektorów wpobliżu niema, bo i poco? Widno, jak w dzień.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.