sposób, że nawet przybijać do brzegu nie będziemy. Przyjedziemy, zatrzymamy się pośrodku rzeki, zabierzemy żywność i nogi za pas! Widzicie, nawet galarów naszych dlatego ze sobą nie biorę — ich własne. Przyczepić tylko i jazda!
— Cóż to, uważacie, że sami mąkę wam wyniosą, naładują na własne galary, jeszcze was poproszą: zabierajcie.
— Jakbyście zgadli, towarzyszu dowodzący. Sami naładują. Plan mam, zobaczycie sami, prosty, nietrudny, tylko dopowiedzieć mi go do końca nie pozwalacie.
Towarzysz Laval wziął ze stołu ołówek i, wodząc nim po bibule, zaczął szczegółowo wykładać swój plan.
Kiedy towarzysz Lecoq został w pokoju sam, na dworze już dniało i na okopconych sadzą nocy szybach okien matowym, bladym witrażem inkrustował się maleńki wszechświat ulicy.
Towarzysz Lecoq zrzucił płaszcz i, wyciągnąwszy się na łóżku, spróbował zasnąć. Sen jednak, raz spłoszony, nie powracał. Lecoq sięgnął ręką do półki i zdjął książkę. Otworzył. Lenin: „Zadania Proletarjatu“. Próbował czytać.
Myśli, jak maleńkie robaki-skałotocze, nie mogąc przedostać się do mózgu, zawracały zadąsane pomiędzy czarne grządki wierszy. Towarzysz Lecoq odłożył książkę i zapatrzył się w sufit.
Skądś, z lustra pamięci, jak spóźnione odbicie, wynurzyła się smagła, ochłostana wiatrami twarz, odebrzmiały słowa proste, uśmiechnięte: „Wytłuką, to wytłuką dziesięcioro chłopa. Zawsze co dziesięciu, to nie cała komuna. Spróbować trzeba.“
Towarzysz Lecoq uśmiechnął się: ambicja? Junactwo? Czy też doprawdy taka zapamiętała miłość komuny?
Spotykał się z tymi ludźmi codzień, od lat, twarzą w twarz, jeszcze na uniwersytecie, gdy, zakopany w książkach, syn zabiedzonego nauczyciela gimnazjalnego, biegał ze