dnia wiadomości, porządkując i uzupełniając napływające bezustanku dokumenty i przyczynki.
Otwarłszy bruljon na ostatniej zapisanej stronie, towarzysz Lecoq jeszcze raz pomyślał o Lavalu. Co za wspaniały egzemplarz! O takich — pisać epopeje. Trzeba zresztą poczekać końca wyprawy. Co za patetyczny rozdział! W zamyśleniu przerzucił kilka stronic. Zatrzymał się na ostatniej notatce, dotyczącej powstania na terenie placu Pigalle i ulic okolicznych nowej autonomicznej republiki murzyńskiej, założonej przez murzynów Montmartre’u (dżazbandystów i odźwiernych), na znak protestu przeciw panującej na terytorjum dzielnic centralnych murzynożerczej władzy amerykańskiej. Według danych świadków naocznych, każdemu białemu, schwytanemu w obrębie nowego państewka, murzyni obcinają głowę z zachowaniem wszystkich ceremoniałów przejętych od Ku-Kluks-Klanu.
Towarzysz Lecoq odwrócił nową kartę, wyjął stylo, przewertował w myślach zebrane przez dzień dzisiejszy materjały, potem starannie, u góry stronicy, równem drobnem pismem skreślił tytuł nowego rozdziału:
Nikt nie zauważył i nie głowił się nad tem, gdzie podzieli się nagle z rogów ulic mali pompatyczni ludzie w granatowych pelerynkach, którzy, jak naturalne, nieodzowne akcesorja, wznosili się tam od dziesiątków lat.
Wiadomo jednak powszechnie, że nic w naturze nie ginie.
Zdezorjentowana, zbyteczna policja, wypierana kolejno ze wszystkich nowopowstałych państewek, ściągnęła siłą przyzwyczajenia do swych koszar na wysepce Cité, którą zamykały z trzech stron trzy niezależne republiki: żółta, żydowska i anglo-amerykańska.
Wysepka Cité spoczywa w uścisku dwóch ramion