P’an Tsiang-kuei patrzył na asystenta ze zdziwieniem.
— Nie rozumiem was, towarzyszu. A raczej zaczynam was, zdaje się, rozumieć — powiedział szorstko. — Chodzi wam, o ile się nie mylę, o protekcję. Domagacie się naruszenia prawa o walce z zarazą dla przedłużenia życia o kilka dni jednemu z zarażonych osobników, na tej jedynie podstawie, że osobnik ten jest waszą żoną. Zapominacie, zdaje się, że dzień w dzień giną dziesiątki naszych co lepszych pracowników i że jedynie dzięki zastosowaniu prawa o traceniu zarażonych udało nam się zmniejszyć ilość wypadków o przeszło 50%.
Japończyk mrugał prędko powiekami.
—...Próbujemy nową szczepionkę... Jutro będą rezultaty... Jutro dżuma może się okazać uleczalną... Zatrzymajcie całą dzisiejszą partję... Jeżeli doświadczenie się nie uda, można będzie stracić ją jutro. A może uda nam się ich uratować? Zresztą jestem pewien, że żona nie ma dżumy... Zwykła niedyspozycja żołądkowa... Gdyby odizolować...
P’an Tsiang-kuei przerwał sucho:
— Powtarzacie piosenkę każdego zadżumionego. Jeżeli żona wasza nawet nie miała dżumy, to ma już ją na pewno. Z baraku zadżumionych więcej się nie wychodzi. Zresztą nie możemy się bawić w wyjątki i pielęgnować rozsadników zarazy. Wszystkie dotychczasowe surowice nie dały żadnych rezultatów. Niema żadnej podstawy przypuszczać, że ostatnia będzie lepsza. W ten sposób musielibyśmy odkładać egzekucję z dnia na dzień i magazynować zarażonych, nie będąc w stanie odgrodzić ich od zetknięcia się ze zdrową ludnością, nie mamy bowiem nato dostatecznych kadrów sanitarjuszy. Innymi słowy znaczyłoby to podnieść znowu śmiertelność o poprzednie 50%. Dziwię się wam, towarzyszu.
Wargi małego Japończyka bezdźwięcznie drgały.
P’an Tsiang-kuei zbiegł po schodach i minął bramę.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.