Na ulicy jeszcze raz stanął mu przed oczyma mały Japończyk-czyścioszek z drgającemi kącikami popielatych warg.
— Dla ratowania jednej spódnicy — zarazić wszystkich! — pomyślał z goryczą. — Właściwie takich należałoby rozstrzeliwać...
Zresztą po chwili zapomniał już o całym incydencie.
Upłynęły dwa tygodnie. Zaprzątnięty sprawami minjaturowej republiki, P’an Tsiang-kuei nie zaglądał do profesora od owego dnia. Otrzymywał wprawdzie codzień dokładne biuletyny telefoniczne o stanie prac starego uczonego, które, na przekór niezmorzonym wysiłkom, nie dawały uparcie pozytywnych rezultatów. Korzystając z wolnej chwili, P’an Tsiang-kuei postanował go odwiedzić.
Ścieżkami szarzejących uliczek przyzwyczajone nogi wywiodły go na plac Panteonu. Okno na trzecim piętrze w domu pod numerem 17 świeciło po dawnemu bielmem zatrzaśniętej okiennicy.
Naraz zaczął padać deszcz, zasłaniając domy storą ze szklanych koralików. P’an Tsiang-kuei, chcąc go przeczekać, wszedł do otwartego Panteonu.
Panteon był pusty i od wysokiej kopuły, od cienistych naw, wionęło chłodem i spokojem. Pusta kasa świeciła po dawnemu niegościnnym napisem: „Wejście 2 franki. Samotne kroki po kamiennej posadzce przedrzeźniały się długo dudniącem, wielokrotnem echem. Ze wszystkich stron, białkami oczu bez źrenic, wpatrywały się w przybysza dobrze znajome postacie...
Deszcz ustał już dawno, gdy P’an Tsiang-kuei ukazał się napowrót w drzwiach Panteonu.
Dokoła sztachet zebrała się w międzyczasie grupka żółtych, witająca dyktatora okrzykami entuzjazmu. Odkłania-