Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

Na pierwszym planie, w powietrzu majaczeje para potwornych, migających w pędzie stóp i wir szprych sadzącego naprzeciw wózka.
Ostry, piekący ból i ciemność. Tak, to skapnęła rozżarzona kropla słońca. Szary, gryzący dym powleka wszystko miękką drapieżną pieszczotą. W pasmach dymu, jak w pętlach, kołyszą się białe, wykrzywione twarze ludzkie.
Czyjaż to obrzękła kobieca twarz, z oczami, rozszerzonemi dziecięcym lękiem? Drogie, znajome rysy. Czen! Maleńka! Słów nie słychać, lecz w rysunku ust uchwytnie drży zasłyszane już gdzieś zdanie: „Tak się boję umierać!“
Dym rozwiera się powoli, odsłaniając czerwone szkielety budynków.
Nankin!
Płomień pożera dzielnice chińskie i staje, jak zaczarowany, przed ażurową kratą koncesyj. Z za kraty biała, nalana twarz dziobatego majstra w obleśnym grymasie wywaliła język nad dymiącym ryjem karabinu maszynowego.
— Za mną! — krzyczy P’an Tsiang-kuei do prącego za nim tłumu, przecinając gigantycznemi susami dzielący go od kraty placyk.
Nagle ogląda się. Placyk jest pusty, niema za nim nikogo. Dziobata twarz za kratą wyszczerza się w grymasie przedrzeźniającego rechotu nad białawą żmijką dymu, wypełzającą z lufy kulomiotu. Straszliwy ból w brzuchu zdaje się rwać naprężone struny wnętrzności.
— Dostałem w brzuch! — szepce P’an Tsiang-kuei, napróżno usiłując poderwać się do biegu.
Ból skręca się we wnętrznościach jak robak. Dym opadł. Na suficie jasno świeci żyrandol. Zielone sukno stołu. Telefon. W wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali po kątach wije się czyjś jęk.
— Kto może tu jęczeć?
P’an Tsiang-kuei przysiada na tapczanie. Spostrzega, że