Tsiang-kuei włożył zpowrotem do szuflady czarny nagan i wyjął z innej szuflady mały polerowany sześciostrzałowy rewolwer. Nie przestając się uśmiechać, wsunął sobie lufę do ust. Potrącone, jak kamerton, zęby zadzwoniły o chłodną stal. Osadzona mocno między zębami muszka natrafiła w ustach na wyżłobione dla niej miejsce.
W pustej, rzęsiście oświetlonej sali Instytutu, od zdziwionych, uroczystych ścian, głuchem, nieswojem echem odbił się łoskot wystrzału.
Chowano P’an Tsiang-kueja z wojskowemi honorami, bez muzyki, w żołnierskim łomocie bębnów. Trzydziestu trzech doboszy w osamotnionem, złowieszczem solo, jak rozlegające się raptem alarmowe larum bębnów wśród grobowego milczenia zamarłej orkiestry cyrkowej, w chwili śmiertelnego skoku, werblem migających pałeczek fastrygowało przed nim długi żałobny chodnik. Na mocy nadzwyczajnego dekretu rządu narodowego ciało jego wyjęte zostało z pod przymusu palenia i złożone tymczasowo w Panteonie.
Wpośrodku głównej nawy, w rzeźbionej drewnianej skrzyni, okrytej czerwonym sztandarem, pozostawiono go samego za zatrzaśniętą żelazną bramą. Białe oczy bez źrenic marmurowych postaci, jak rozszerzone zdumieniem, wpatrywały się w dziwnego intruza.
W prostej drewnianej trumnie, na prostej parcianej poduszce, leżał P’an Tsiang-kuei, wyprostowany i nieruchomy, w szarych rękawiczkach i w szczelnie omotanym dokoła szyi szalu, jakby pragnął, by jak najmniejsza powierzchnia jego zadżumionej skóry stykała się bezpośrednio z powierzchnią przezroczystego, życiodajnego powietrza.