wszystkich ust wyrwał się głuchy ryk bezsilnej wściekłości. Na przedzie samochodu powiewała chorągiewka czerwonego krzyża.
Otoczono go ciasnem kołem. Teraz już wszystko widać było wyraźnie. Na platformie samochodu leżało pokotem kilkunastu ludzi o popielatych, wykrzywionych twarzach, kłębiąc się, jak robactwo. Byli zadżumieni.
W jednej chwili dokoła samochodu zrobiło się luźno. Tłum w panicznym strachu odskoczył na trotuary.
W parę minut później, gestykulując i klnąc, jak zawiedziona publiczność, której odwołano długo oczekiwany benefis, z powodu niedyspozycji czołowego aktora tłum powoli i niechętnie rozchodził się do domów.
Na opustoszałym placyku, samotny, nikomu niepotrzebny, pozostał czarny samochód, pełen przytłumionego jęku kłębiących się w nim ludzi.
Rotmistrz Sołomin wracał do domu, posępny, jak wygwizdany tenor. Zawód doznany był zbyt wielki, aby można było przejść nad nim do porządku dziennego.
Wydawało mu się, że przez długie lata czekał na tę chwilę, znosił dla niej upokorzenia i poniewierkę, marzył o niej po nocach, i oto, w ostatnim momencie, ktoś złośliwy pokazał mu figę.
I dorodny rotmistrz, wypadając z pozy, w bezsilnej wściekłości parskał, jak koń.
— Dranie! — warczał przez zaciśnięte zęby. Francuziątka! Naumyślnie zwlekali z dnia na dzień, wyłudzili pieniądze i czekali, aż wszyscy powyzdychają.
Nienawidził w tej chwili Francuzów niemniej od tamtych. Zadrwili sobie z niego boleśnie. Odbili sobie za jednym zamachem wszystkie wyciśnięte przez niego z takim mozołem napiwki, wszystkie swoje sous.