Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

ramieniu, na kłującym epolecie rudowąsego porucznika, rozkleił się, rozpłakał, łzami zmoczył frencz[1], do fałdów frencza przylgnął twarzą mokrą, gąbczastą, jak blin.
Rudy porucznik, z macierzyńską pieczołowitością przechylając mu głowę, wlał mu do ust szklankę spirytusu.

W jaki sposób i kiedy znalazł się na ulicy — nie zdawał sobie sprawy. Na dworze było zupełnie ciemno. Z trudnością utrzymując równowagę, poszedł przed siebie, macając rękoma wzdłuż ściany. Pod latarnią zauważył, że coś wystercza mu z kieszeni: napoczęta butelka konjaku. Męczyła go czkawka. Upił jeden łyk i, zakorkowawszy butelkę, pomaszerował dalej. Uliczki gmatwały się pod nogami w dziwaczne holendry.
Kiedy wreszcie wybrnął na plac, wydało mu się, że z gęstego lasu wydostał się na polanę. Zataczając się i niepewnie stawiając nogi, poszedł naprzełaj.
Uszedłszy jednak kilkanaście kroków, natknął się na jakąś przeszkodę. Przeszkoda, przy bliższem obejrzeniu, okazała się samochodem ciężarowym o kołach z podwójnemi oponami.
Sołomin stanął, usiłując coś sobie przypomnieć. Jak rybak, pochylony nad sadzawką pamięci, zarzucał w nią niezgrabnie wędkę, i wspomnienie, jak srebrnołuski kiełb, trzepotało w przezroczystej wodzie: już — już zniknął tańczący pławik, aby, łysnąwszy naraz łuską, zmąciwszy wodę, po chwili wynurzyć się napowrót.
Nagle, zgóry, z platformy, doleciał go zduszny jęk. Pławik, jak kamień, dał nurka w wodę, i na końcu wędki błysnęła olbrzymia, oślepiająca ryba, — nie poradzi: całe życie ołowianym gwichtem zawisło na tem wspomnieniu.

— Aha, gagatki!... — wymamrotał Sołomin. — Jeszczeście nie powyzdychali? Cóż, widać bez mojej pomocy nie sądzono wam opuścić tego padołu...

  1. Przypis własny Wikiźródeł frencz — kurtka o wojskowym kroju, z klapami i czterema zewnętrznymi kieszeniami