— W Paryżu, synku, w Paryżu. Nie w Moskwie. W Paryżu, u białych. Przed trybunałem wojennym Imperjum Rosyjskiego. Wiesz już teraz, gdzie?
Chory przymknął oczy, widocznie zbierając myśli. Po długiej pauzie zapytał cicho, z wyrazem śmiertelnego znużenia:
— Czego ode mnie chcecie? Jestem zadżumiony.
— To, bratku, niema tu nic do rzeczy. Myślicie, że, jakeście zadżumieni, to już niema na was sprawiedliwości, rzezimieszki. Figa! Potańcujesz, bratku, jeszcze ździebko, nim cię wypuścimy furtką na tamten świat. Nie będziesz odpowiadał na pytania, — kolbą w zęby. Nie chcesz wędrować do Lenina z pokiereszowaną mordą, — odpowiadaj grzecznie i do rzeczy. Zrozumiano?
Chory patrzył na Sołomina w milczeniu.
— Jak się nazywasz?
— Sołomin.
— Zarty zachciało ci się, bratku, stroić! Czemu nie, podowcipkuj. Ja ci, psi synu, pokażę żarty! Skąd znasz moje nazwisko? Mów, jak ci się pytam! Skąd mnie znasz?
— Nie znam cię wcale i znać cię nie chcę.
— Skąd znasz moje nazwisko?
— Nie znam twojego nazwiska.
— Powiedziałeś przed chwilą: Sołomin.
— Nazywam się: Sołomin.
Rotmistrz ze zdumienia opuścił rękę z naganem.
— Jak to, szubrawcze, nazywasz się Sołomin? Ja się nazywam Sołomin.
Chory zmarszczył brwi i przypatrywał się rotmistrzowi uważnie.
— Ty się nazywasz Sołomin?
Brwi, jak spłoszone ptaki, wzleciały w górę.
— Jak ci na imię?
Rotmistrz zgrabiałą ręką, naodlew, wymierzył mu tęgi policzek.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.