Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak śmiesz, sk...synu, mnie zadawać pytania? Kto z nas jest podsądny: ty, czy ja?
Chory przesłonił twarz ręką.
Pijany jestes jak bela i zapomniałeś widać własnego nazwiska. Nazywam się Sergjusz Aleksandrowicz Sołomin. Jestem drugim sekretarzem poselstwa ZSRR w Paryżu. Chciałeś wiedzieć, z kim masz przyjemność — proszę. A teraz strzelaj. Więcej nie powiem ani słowa.
Ale rotmistrz Sołomin nie podniósł rewolweru. Wyłażącemi nawierzch oczyma wpatrywał się w chorego. Cały chmiel opadł z niego nagle, jak łupina, i otrzeźwiały siedział z otwartemi ustami, nie mogąc wykrztusić z nich słowa. Z głębi gardła wydrapało się nawierzch i upadło z brzękiem imię:
— Sierioża!
Chory obserwował go w niemem zdumieniu.
— Zaraz, to niemożliwe... — mruczał rotmistrz. To niemożliwe. Ja jestem Borys Aleksandrowicz Sołomin, syn pułkownika Aleksandra Wasiljewicza Sołomina.
Dwaj obcy ludzie patrzyli na siebie długą chwilę w osłupieniu.
— Brat... — powiedział bezdźwięcznie chory, opierając się z wysiłkiem o ramę.
Zapadło długie milczenie.
— Myślałem, że dawno zginąłeś — powiedział wreszcie chory. — Mama mówiła mi, że uciekłeś z białymi. Tyle lat nie było o tobie słychu. Nie przychodziło mi nigdy na myśl, że możesz być w Paryżu... Oficer tej białej, operetkowej armji...
Umilkł, osuwając się wyczerpany.
Rotmistrz Sołomin nieporęczną, zgrubiałą dłonią ścierał machinalnie z twarzy pot, jak resztki parującego chmielu.
— Nie poznałem cię... — powiedział po długiej chwili. — Jakże zresztą miałem cię poznać. Kiedy wyjeżdżałem z Moskwy, miałeś chyba z trzynaście lat. Jakoś i teraz dziko