Rotmistrz Sołomin uczuł, że włosy stają mu dęba, ostre jak igiełki, a serce, jak rozgnieciona w garści, dojrzała pomarańcza, tryskiem nagłego bólu przesącza się przez palce. Przyczyny tego bólu nie mógł zrozumieć. Patrzył wytrzeszczonemi oczyma na wijącego się w konwulsjach człowieka i chciał krzyczeć, ale krzyk, jak wtłoczony, zbyt gruby korek, nie wychodził przez wąską szyjkę ust. Rozmiękłemi palcami pochwycił umierającego za ramiona i, potrząsając nim, bełkotał:
— Sierioża!
Chciał powiedzieć coś ciepłego, pieszczotliwego, lecz w gorączkowo przetrząsanej stercie słów nic odpowiedniego nie znajdował. Tylko ręce kurczowo ściskały suche, bezwładne ramiona.
Naraz, przypomniawszy sobie coś, wyciągnął z kieszeni flaszkę konjaku, odkorkował ją zębami i, podtrzymując pieczołowicie jedną ręką głowę umierającego, drugą przechylił mu do ust butelkę. Sergjusz pił chciwie, do ostatniej kropli. Po ciele jego przebiegł ożywczy prąd. Po chwili chory otworzył oczy.
Rotmistrz czuł w głowie dziwny szum i chaos; słyszał tylko skądś zdaleka, jak własne jego wargi mamrotały bezładnie:
— Czekaj... Tak przecież nie można... Zawiozę cię do domu... Zawołamy lekarza... Tak nie można...
Wargi chorego wykrzywiły się w bladym uśmiechu:
— Jakto, Borysie? Bolszewika chcesz ratować? Ładny z ciebie białogwardzista. Zresztą — późno już. Trzeci dzień. Rychło koniec.
Rotmistrz, nachylony, wpatrywał się w tę twarz, nagle tak bliską. Dzwoniło mu w skroniach. Gdzieś, powyżej myśli, przeszybował błysk: jaki podobny do matki! I nos, i usta, i zarys podbródka... Zachciało mu się wyć. Ciepła fala tkliwości popełzła skądś, z trzewi, pod krtań.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.