liście, że, jeżeli nie pójdę na interes, będzie mnie można wziąć na sentyment. „A idisz harc“ — jak to mówicie między sobą. Muszę was rozczarować. Wychowałem się w Ameryce, w Ameryce dorobiłem się majątku. Jestem Amerykaninem. Żydostwu niczego nie jestem dłużny i nie mamy żadnych punktów stycznych. Linje nasze, które w ubiegłem pokoleniu może jeszcze się przecinały, rozbiegły się bezpowrotnie. Kwestja pochodzenia jest kwestją wyłącznie metrykalną. Żydostwo niema powodu niczego się po mnie spodziewać.
Pan w okularach pośpiesznie zaprzeczył.
— Kto mówi o pochodzeniu? Poprostu, pozwolę sobie opowiedzieć, postępuje pan nierozsądnie. To, że kiedyś tam może się zarazić i umrzeć paru Amerykanów, — to bądź co bądź tylko ewentualność; to zaś, że pozostając tutaj, za pięć — sześć dni umrze pan sam, nie ulega zdaje się najmniejszej wątpliwości. Czy to się nazywa logiczne rozumowanie? A co, jeżeli z tych trzech tysięcy Żydów nie zachoruje ani jeden? Przecież istnieje i taka możliwość. A tem samym nie zaraziłby się żaden Amerykanin. A pan, zamiast spróbować i tej ewentualności, woli pogodzić się z tem, że za tydzień, kiedy byłby pan już u siebie, w Ameryce, w gronie rodziny i przyjaciół, zdala od zapowietrzonej Europy, będzie pan leżał tu, nawet nie w ziemi, tylko licho wie, gdzie, jako zwyczajna kupka popiołu, bo przecież w życie pozagrobowe pan nie wierzy. A że taki właśnie będzie koniec pańskiej egzystencji tutaj, o tem pan chyba nie wątpi.
Mister Dawid Lingslay z hałasem odsunął fotel.
— Uważam rozmowę naszą za bezcelową. Wybaczą panowie, że więcej czasu poświęcać im nie mogę, ale spóźniłem się już na posiedzenie.
Obaj panowie wstali i pośpieszyli skwapliwie ku wyjściu. Na progu pan w okularach zatrzymał się i powiedział z dobrotliwym uśmiechem:
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.