go za rękę czterdziestoletni pan, który nienawidził nieżywej, zadżumionej kobiety i bał się postawić nogę na jej spuściźnie.
Życie okazało się przedsiębiorstwem deficytowem i mister Dawid Lingslay czuł, że bez żalu zamyka jego księgę handlową. Czy warto było przez dwadzieścia długich lat, dniem i nocą, jak skazaniec, obracać ciężkie żarna miljonów, mażąc je obficie lepkim, czerwonym smarem, aby w chwili bilansu przekonać się, że we wzniesionych pracowicie śpichrzach, miast mąki, zalęgły się miljardami szczury cyfr, nieprzeliczona, wiecznie głodna armja, ostrząca już zęby na niego samego, który uważał ją za swe narzędzie, za środek, a okazał się nagle sam tylko środkiem do jej własnego zagadkowego celu?
I mister Dawid Lingslay, jak na egzaminie, bez zająknienia odpowiedział:
— Nie, nie warto.
— Więc umrę, umrę i nie pozostanie po mnie nic, ani śladu...
Tak sformułowana myśl wydała się niestrawną nawet misterowi Dawidowi Lingslayowi i upartą czkawką powróciła mu do gardła.
— Zaraz... Zastanówmy się na zimno: umierają pisarze, myśliciele, artyści. Zostają na zawsze utrwaleni w swojem tworzywie. Cóż było mojem tworzywem?
I mister Dawid Lingslay odparł:
— Pieniądze, majątek.
Niewdzięczne, bezimienne tworzywo. Majątek podzielą spadkobiercy. Nie zastanie nic, nawet nazwiska. Nazwisko wykreślą starannie ze swych rachunków bieżących wszystkie banki świata. Cóż pozostanie? Tępa nienawiść kilku miljonów robotników, w której żył dotychczas, jak w strasznej legendzie? Nawet stamtąd wyskrobią jego imię, zastąpią nowem. Za pięć lat nie zostanie po nim ani wspomnienia.
Mister Dawid Lingslay po raz pierwszy zrozumiał to, co nazywał dotychczas filantropijną psychozą starzejących się
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.