Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

Czterdziestoletni pan z obwisłą, rozdygotaną szczęką wyprężył się, zasłaniając sobą całe lustro.
Mister Dawid Lingslay poczuł, że traci pod nogami grunt, że rozpływa się, jak widmo. W ostatnim odruchu samoobrony pochwycił stojący pod ręką flakon z sublimatem i z całej siły wyrżnął nim w lustro...

Kiedy, nazajutrz rano, nowy boy wprowadził do salonu mistera Dawida Lingslaya rebego Eleazara ben Cwi i korpulentnego jegomościa w amerykańskich okularach, obaj panowie długi czas czekali w milczeniu.
Po dwudziestu minutach na progu salonu ukazał się mister Dawid Lingslay. Był bledszy nieco, niż zwykle, i bardziej jeszcze sztywny. Patrząc gdzieś, w okno, powiedział matowym głosem:
— Zastanowiłem się przez noc nad propozycją panów i doszedłem do wniosku, że wczoraj rozumowałem niesłusznie. Istotnie, dlaczego zakładać zgóry, że ktoś musi się koniecznie zarazić? Miejmy nadzieję, że, przy skrupulatnej rewizji lekarskiej i kwarantannie, dżumę pozostawimy w Paryżu. Dziś jeszcze wyślę do mego sekretarza, do Nowego Jorku, odpowiednią szyfrowaną depeszę. Sądzę, że nie należy sprawy odkładać i że byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli wyruszyć jeszcze tego wieczora.
Rabi Eleazar i pan w okularach w milczeniu skłonili głowy.

Zimny wschodni wiatr palcami wprawnego fryzjera ondulował niesforną czuprynę nocnego morza.
Okręt „Maurytania“ szedł pełną parą, ze zgaszonemi ogniami. Ostatnie zarysy brzegów rozpłynęły się dawno we mgle. Tłum pasażerów, który przez pierwsze godziny po