odjeździe zalegał pokłady, zwolna rozpełzł się już po szufladach klas. W olbrzymim kadłubie okrętu, jak dwa przyczepione do jego żeber świetliki, błyszczały dwa okienka w rzędzie kajut pierwszej klasy.
Na kanapie jednej z kajut zwinięty w kłębek śpi stary szames i wargi jego przez sen powtarzają wyrazy niedokończonej modlitwy.
Przy stoliku, w starym pasiastym tałesie, jak siwobrody Neptun w pasiastym płaszczu kąpielowym, siedzi rabi Eleazar ben Cwi. Miarowo, w takt kołysania okrętu, kiwa się chudy tułów rebego Eleazara, a wargi jego szepcą modlitwę dziękczynną:
— Jam jest Pan Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli...
Pomału kleją się bezsenne oczy rebego Eleazara i zwolna, w takt modlitwy, w stronę Mizrach, kołysze się olbrzymi, brzuchaty kadłub okrętu.
W narożnej, zachodniej kajucie, wyciągnięty na łóżku, z papierosem w ustach, leży mister Dawid Lingslay, wpatrzony w drgający na suficie cień lampy; przewraca się z boku na bok, zapala od niedopałka już dziesiątego papierosa. Jak hamak kołysze się pokój, wabiąc sen, a sen ucieka, jak kulka po spodzistej podłodze kajuty. Każde chybnięcie podłogi, to mila dalej od Europy, od Paryża, od dżumy, od śmierci, — to mila w głąb w puszystą, kwietną łąkę życia.
Na blacie szafki nocnej cyka niewzruszony, ironiczny zegarek: sześć godzin od chwili odjazdu z Europy.
Na drugi dzień, pod wieczór, rozpalone żelazko słońca rozprasowało bez śladu zmięte fałdy fal. Okręt szerokim łukiem skręcał na zachód, jak czarodziejska igła na obracającej się gigantycznej płycie gramofonowej oceanu.
Na wszystkich pokładach czarno było od pasażerów.