przycupnięci na swoich walizkach, stłoczeni pasażerowie rozwijali prowianty i skwapliwie zabierali się do śniadania.
Na pokładzie, gdzie siedział szpakowaty pan, stewarci rozstawiali poprzewracane fotele.
Szpakowaty pan szybko wertował książkę.
Było już dobrze po południu, gdy z dolnego pokładu do uszu jego doleciał hałas i zgiełk. Zgiełk był tak donośny, że szpakowaty pan oderwał się od książki i, przechyliwszy się przez poręcz, spojrzał wdół. Dolny pokład roił się w tej chwili, jak stratowane mrowisko. W czarnem mrowiu ludzi dostrzec było można uwijającą się parę białych fartuchów. Przysłoniwszy oczy dłonią, szpakowaty pan w innym rogu dolnego pokładu dojrzał dwa inne białe fartuchy. Trzecia para białych fartuchów schodziła z ciężarem po schodach, prowadzących do kajut. Na dole rozbrzmiewał lament i gwałt.
Szpakowaty pan wrócił do poprzedniej pozycji i zagłębił się w czytaniu książki. Zgiełk jednak najwidoczniej rozproszył jego uwagę, gdyż po chwili odłożył książkę i, wyciągnąwszy się w niedbałej pozie, przymknął oczy. Długi czas pozostawał tak bez ruchu i mogło się zdawać, że zasnął.
Po pewnym czasie jednak wyjął z kieszeni stylo i na wyrwanej z notesu kartce napisał parę słów. Potem wstał i stanowczym krokiem podążył w kierunku schodów, prowadzących nadół.
Znalazłszy się w kabinie radjotelegrafu, szpakowaty pan poprosił dyżurnego telegrafistę o przesłanie do Nowego Jorku pilnej szyfrowanej depeszy. Radjotelegrafista skłonił się z uszanowaniem. Zastukał aparat.
Wychodząc po chwili z kabiny, szpakowaty pan natknął się w drzwiach na korpulentnego jegomościa w rogowych okularach.
— A, to pan, panie Lingslay! — ucieszył się jegomość
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.