Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sekretarz depeszuje, że wszystko przygotowane — powiedział, mnąc kartkę w palcach. — Niech pan łaskawie uprzedzi pasażerów, jak to wskazywałem, i wyda ostatnie zarządzenia. W chwili przyjazdu spotkamy się na pokładzie.
Mister Dawid Lingslay wspiął się po schodach na pokład.
Zapadał szybko zmierzch. W półmroku, mister Dawid natknął się na dwie białe postacie, wynoszące na noszach jakiś ładunek. Skwapliwie ustąpił z drogi i przywarł do komina. W ciemności psztyknęła zapalniczka. Przytknąwszy do niej blankiet otrzymanej depeszy, mister Dawid zapalił nim papierosa. Wątły płomyk oświetlił na chwilę twarz, bladą, surową, prawie kamienną. Ogień zgasł. Twarz rozpłynęła się w mroku.

O godzinie dwunastej, na horyzoncie ukazały się światła pierwszych krążowników. Na pokładzie zapanowało silne ożywienie. W ciemności, tu i tam, zamiotały się postacie ludzkie, zabrzmiały krótkie odgłosy komendy. „Maurytanja“ ze zgaszonemi ogniami szła pełną parą.
Ognie na horyzoncie zbliżały się z każdą chwilą. W mroku można już było rozróżnić gołym okiem czarne kontury pływających gmachów. Z wieży jednego z nich, jak z rozpylacza, trysnął reflektor. Reflektor nerwowo pomacał morze i zatrzymał się na kadłubie „Maurytanji“, oślepiając snopem światła tłum znajdujący się na pokładzie.
Równocześnie drugi reflektor oświetlił pokład od strony północnej. W głuchej ciszy żałośnie, przeciągle zaskowytała syrena i skowyt jej, jedna z drugą, podchwytywały kolejno coraz dalsze. Naprężenie na pokładzie dosięgła szczytu.
Od jednego z krążowników z świstem oderwał się słup ognia i łukiem pocisku przeszybował nad „Maurytanją“.
— Strzelają ślepemi nabojami — szepnął konfidencjonalnie jegomość w okularach do otaczającej go grupy korpulentnych panów.