Na dziobie, bodącym niebo, przerzucony przez poręcz wisiał mister Dawid Lingslay. Z oderwanej wraz z częścią tułowia ręki obfitym strumieniem spływała na pokład krew.
Mister Dawid Lingslay nie odczuwał bólu. Czuł, że powoli pogrąża się gdzieś wdół, ale nie była to woda, był to raczej miękki, posuwisty dźwig, który spuszczał go gdzieś w głąb, wzdłuż przesuwających się pięter świadomości. Mimo niego, w odwrotną stronę, wznosiły się inne szklane windy, pełne znajomych, nawpół startych twarzy. Na pierwszym planie mister Dawid dostrzegł nienaturalnie powiększoną twarz bratanka Arczi, o dobrych piwnych oczach, z kosmykami kasztanowatych włosów na mądrem, szerokiem czole; bratanek Arczi uśmiechał się. Mister Dawid Lingslay spróbował odzwierciedlić ten uśmiech dziwnie znieruchomiałemi kącikami warg. Czuł z dumą, że wykonał przed chwilą jakąś niezmiernie ważną pracę, na którą przez całe życie nie starczyło mu czasu i z której bratanek Arczi powinien byłby być bardzo zadowolony, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć — jaką mianowicie. Potem oświetlone piętra stały się coraz rzadsze w czarnym, nieprzeniknionym szybie.
Powolny, kołyszący się dźwig miękko strącił go w śmierć.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.