Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.
IX.

Ciemną, bezgwiezdną nocą, środkiem Sekwany, od mostu Bercy na wschód, posuwał się niewielki czarny statek, podobny do olbrzymiego, pływającego katafalku ze zgaszoną świecą komina.
Na dziobie dwóch ludzi, opartych o burtę, czterema klinami oczu wrzynało się w mrok.
Na horyzoncie, niby biała krecha, nakreślona kredą na czarnem suknie nocy, jaśniała oślepiająca smuga światła.
— Za trzy minuty będziemy na pierwszej linji ognia. Jest za pięć dwunasta. Wypadnie nam poczekać ze dwie minuty przed linją — rzuciła półgłosem jedna z sylwetek.
— Noc, jak wymarzona. Byleby wiatr nie rozpędził chmur. Daję głowę, że uda nam się przejechać niepostrzeżenie. Obejdźcie no, towarzyszu, jeszcze raz cały pokład — czy nie zapomnieli gdzie zgasić światła. Niech nikt mi się nie waży palić! Ani pary z gęby! Dojeżdżamy.
Towarzysz Laval musiał na chwilę zmrużyć oczy. Holownik wyjeżdżał z za zakrętu. W odległości pół kilometra rzeka, zalana światłem, zdawała się płonąć. Towarzysz Laval gardłowym szeptem rzucił w tubę:
— Stop!
Śruby zawirowały na miejscu. Statek stanął jak wryty.
Teraz, w zestawieniu z murem światła, mrok wydawał się jeszcze czarniejszy i gęstszy. Woddali, na prawo i na lewo, ciągnął się oświetlony reflektorami pas strefy demarkacyjnej, jak rozżarzana do białości sztaba żelaza.
Towarzysz Laval cały zamienił się w słuch. Upłynęła