Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.

długa, nieskończona minuta. Wśród niezmąconej ciszy, skądś z miasta, doleciały pierwsze uderzenia bijących północ zegarów. W tej samej niemal chwili, ztyłu, od strony miasta, rozległ się pierwszy huk, po sekundzie — łoskot padającego pocisku — i znowu cisza.
— Pudło! — syknął przez zęby Laval.
Raz po raz zagrzmiały dwa nowe wystrzały. Po chwili — trzeci, czwarty, piąty. Działa waliły jedno za drugiem.
Naraz, prawie równocześnie z grzmotem pękającego pocisku, runęła przegradzająca rzekę ściana światła i w wyłom, jak w lej, z świstem wtargnął mrok. Armaty huczały bez przerwy.
— Jazda! — ryknął w tubę towarzysz Laval.
Statek drgnął, szarpnął się naprzód i wleciał całym pędem w czarny tunel mroku. Gdzieś, woddali, trysnął reflektor drżącą, rozcapierzoną ręką ślepca obmacując obojętne niebo.
Wtedy na niebie, w aureoli światła, ukazał się czarny rozkołysany balon. Równocześnie prawie wystrzeliła ku niemu ogoniasta raca pocisku.
— Tak. Wszystko jak z nut — mruknął, zacierając ręce towarzysz Laval. — Teraz pobawią się zdziebko balonikiem, póki nie przejedziemy. No, jeszcze go raz!
W kierunku kołyszącego się balonu raz po raz wybiegały w niebo taneczne rakiety pocisków. Pogrążony w mroku Paryż odpowiadał kanonadą.
Statek, jak zdyszany szybkobiegacz, wielkiemi haustami połykał przestrzeń. Wyszczerbiona ściana światła została już gdzieś wtyle. Teraz, z prawej i z lewej strony, brzeg mienił się i migotał tysiącem świateł, huczał głuchym podmuchem alarmu.
Nagle, pod pocałunkiem jednej z rac, czarny niedołężny balon prysł czerwoną bańką płomieni i, jak olbrzymi gorejący motyl, zaczął spadać wdół.
— Zawcześnie trochę, do licha! — mruknął, obserwując go z pod oka Laval. — Gotowi teraz zwrócić uwagę i na nas...