Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

Statek zatrzymał się.
— Zaświecić oba reflektory! Tuż nad brzegiem powinna być szosa.
— Jest! Jest szosa! — ozwały się głosy.
— Dobra! Gdzieś tu, nad brzegiem, szosa się rozdwaja. Jedna odnoga idzie w głąb lądu. Musieliśmy ją przegapić. Dać tylną parę! Bliżej brzegu! Tak.
Statek powoli zaczął się cofać wstecz.
— Jest odnoga! — krzyknął ktoś z bakbortu. — Stop!
Holownik stanął.
— Zaświecić wszystkie reflektory! Oświetlić mi dobrze to miejsce! Dobra! Widać jak na dłoni. Jeszcze trochę bliżej! Stać! Wystarczy! Towarzyszu Monsignac, chodźcie tu bliżej. Widzicie ten węzłowy słup telegraficzny, od którego druty rozchodzą się na trzy strony? Ile też może być od niego do nas?
— Z dziesięć metrów będzie — powiedział po namyśle, szacując przestrzeń okiem znawcy, krępy marynarz.
— Potraficie zarzucić na niego linkę?
— Czemu nie? Jakby tak jeszcze podjechać trochę bliżej...
Statek posunął się jeszcze o dwa metry w kierunku brzegu.
— Stop! Nie dojeżdżać do samego brzegu! — komenderował Laval. — Tak. A teraz próbujcie, towarzyszu, zarzucić linkę. Tylko zróbcie mocną pętlę, żebyście mogli po linie przejść z pokładu prosto na słup. Będziecie musieli przeciąć druty z lewej strony i z prawej i połączyć nasze z drutami prostopadłemi do brzegu.
— Pocóż, towarzyszu, w takim razie po lince? Zeskoczę na brzeg i migiem jestem na słupie. A z linką — długa mitręga.
— Na brzeg zeskakiwać ani się ważcie! Kto zeskoczy na brzeg — kula w łeb! — uprzedził surowo Laval. — Jeżeli nie jesteście baba, tylko marynarz potraficie dostać się na słup po linie wprost z pokładu.