Towarzysz Laval bez słowa zmierzył się i strzelił. Linka upadła w wodę. Wciągnięto ją na pokład. Marynarz mruknął coś pod nosem z uznaniem i zabrał się do rozwijania drutów, przymocowanych drugim końcem do słupa.
— Odbić na środek rzeki! — zakomenderował Laval. Statek zwolna wypłynął na środek, ciągnąc za sobą dwie cienkie nitki drutów.
— Stać! Towarzyszu Monsignac, macie tu aparat telefoniczny, przymocujcie do niego końce drutów.
Marynarz zakrzątnął się koło aparatu. Nie szło mu jakoś, bo co chwila klął głośno i spluwał przez zęby. Po upływie dobrych dwudziestu minut aparat był gotów.
Towarzysz Laval ujął słuchawkę.
— Zaświecić wszystkie światła! I cisza!
Zachrzęściała sucho korba polowego aparatu.
Długo w słuchawce przelewała się wieczność, zanim rozległo się w niej skądś, zdaleka, cierpliwe, smętne: Halo—o—o...
— Halo! Tansorel! — krzyknął w tubę Laval.
— Tansorel... — odebrzmiała jak echo, słuchawka.
— Zawołać do telefonu mera!
— Kto mówi?... — doleciało zoddali.
— Mówi prefektura — ciągnął spokojnie towarzysz Laval. — Proszę zbudzić natychmiast mera i proboszcza i wezwać obydwóch do telefonu. Sprawa ważna.
— Proszę nie odkładać słuchawki... — zabrzmiało echo.
Towarzysz Laval, wsparty łokciem na kolanie, ze słuchawką przy uchu, czekał, dopalając papierosa. Minęło z dziesięć minut.
Naraz w słuchawce zakaszlały czyjeś przyśpieszone kroki. Zoddali nadleciał, zatrzepotał, zabręczał głos, zaplątany w pajęczynie drutów.
— Tu — mer Tansorel.
— Czy zbudzono proboszcza?
— Już idzie.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.