Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

Widzicie, że znamy waszą miejscowość niegorzej od was. Nie zapomnijcie wziąć z młyna plandek do przykrycia galarów. Czy zrozumieliście mnie dobrze?
— Zrozumieliśmy... — wyjękło echo.
— Doskonale, wiedziałem z góry, że mam do czynienia z ludźmi inteligentnymi. Nie traćmy wobec tego czasu. Dodaję wam pięć minut na sprawdzenie tego, co wam powiedziałem. Możecie przez ten czas przekonać się, że druty wasze są naprawdę przecięte i że wieś znajduje się w polu obstrzału naszego statku. Dla pewności uprzedzam was, że pierwszy konny posłaniec, czy rowerzysta, któryby ukazał się na szosie, dostanie kulą w łeb. A teraz — do rzeczy. Powtarzam jeszcze raz: Jeżeli za godzinę wozy z mąką ukażą się na brzegu i w pół godziny galary będą naładowane, odjedziemy, nie przybijając do brzegu i nie robiąc nikomu nic złego. Przyjechaliśmy nie na rabunek, tylko po żywność dla głodujących. Czas leci. Do widzenia! Za godzinę!
Towarzysz Laval powiesił słuchawkę i nerwowym krokiem przeszedł się po pokładzie. Z niezdecydowanego głosu w słuchawce nie mógł wywnioskować na pewno, czy wieś usłucha rozkazu, czy też zatnie się w uporze. Gryzła go niepewność. A co, jeżeli nie? Jeżeli za godzinę nie zjawi się na brzegu nikt? Co wtedy? Wtedy — trzeba będzie zawracać i odjeżdżać z próżnemi rękoma. Wiedział przecież dobrze, że do brzegu mimo wszystko nie przybije. Wtedy — cała wyprawa do djabła.
Towarzysz Laval w bezsilnej złości spluwał przez zęby, ściskając w ręku zegarek z żółwio powolną skazówką...
Tymczasem na drugim końcu drutu, we wsi, rozpętał się już nieopisany tumult, trzask zamykanych i otwieranych drzwi, nawoływania i bieganina. Ludzie z latarniami, zaspani i oszołomieni, tłoczyli się na drodze do młyna.
Na progu, blady, rozczochrany mer, bez kołnierzyka, w narzuconej w pośpiechu marynarce i butach, włożonych