i przymocowywała je do holownika. Cisnąca się na brzegu gromada przypatrywała się tej pracy w milczeniu.
Towarzysz Laval ujął jeszcze raz słuchawkę:
— Hallo! Kto mówi? Urzędnik pocztowy? Doskonale. Proszę powiedzieć merowi, żeby jutro, jak będzie naprawiał przecięte linje, spalił przedtem na wszelki wypadek węzłowy słup telegraficzny i postawił na tem miejscu nowy. Tak, to wszystko, co chciałem powiedzieć. Oddajcie mieszkańcom Tansorelu proletarjackie pozdrowienie od rewolucyjnego Paryża.
Towarzysz Laval odstawił aparat.
— Wszyscy na pokład! Ustawić się w rząd! Jest piętnastu? Dobra. Na stanowiska! Odciąć druty! Zdjąć reflektory! Pogasić światła! Ruszamy!
Statek drgnął, zachybotał na miejscu i ciężko popłynął, roztrącając pyskiem fale, jak olbrzymi wielbłąd z trzema garbami szkut.
— Jedziemy całą parą!
Towarzysz Laval przemierzył pokład. W ciemności natknął się na czyjąś postać, wspartą na burcie.
— To wy, towarzyszu Monsignac? Jak myślicie, będziemy w Paryżu przed świtem?
— Nie widzi mi się, z takim ładunkiem.. — odparł pochmurnie marynarz.
Ale zato jedziemy teraz z prądem, to i lżej.
Marynarz bez słowa odwrócił się i wskazał ręką na rozpruwający się coraz dalej szew horyzontu.
— Dnieje — powiedział sucho. — Nim dojedziemy, rozwidni się do reszty.
Towarzysz Laval długo, z niepokojem wpatrywał się w rosnącą w oczach cielistą szparę.
— Spóźniliśmy się... — szepnął w zamyśleniu.
Po bokach płynęły szare, zarysowujące się już wyraźnie brzegi, usiane pierwszemi odpryskami świateł.
Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.