Towarzysz Laval nie wiedział, że z Tansorel, godzinę temu, bocznemi, polnemi drożynami, wyjechał na rowerze w stronę miasta mały, zgarbiony człowieczek.
Mały człowieczek przybył do miasta, gdy szara roztaj na niebie rozlała się już szeroko.
Po dziesięciu minutach elastyczne, gumowe słowo, jak piłka, toczyło się po drutach na wyścigi z zadyszanym holownikiem. Słowo, przeskakując z drutu na drut, wyprzedziło holownik i potoczyło się dalej, w las czerwonych, migocących światełek.
W dwadzieścia minut później, w sztabie armji kordonowej, w miękkim, nadymionym salonie starego pałacyku, toczył się następujący dialog:
Porucznik: Czy będziemy ostrzeliwali ich holownik?
Kapitan: Oczywiście, wydałem już odpowiednie zarządzenia.
Porucznik: Właściwie... skoro już przejechali... w dodatku, jak donosi depesza, nie przybijali wcale do brzegu i zachowali wszelkie środki ostrożności... — coby nam szkodziło przepuścić ich z tą żywnością do miasta? Przecież w tej chwili nie stanowią już żadnego niebezpieczeństwa i, topiąc ich, nic na tem właściwie nie zyskujemy.
Kapitan: Pan oszalał, Monteloup! Przepuścić ich bezkarnie do miasta? Żeby jutro przedarł się kto inny? Od czegóż w takim razie jest kordon? Czelność musi być ukarana w sposób bezwzględny. W dodatku zapomniał pan chyba, że to bolszewicy i że wiozą żywność dla swojej komuny? Maże mamy jeszcze żywić ich komunę? Dziękuję uprzejmie!
Porucznik: Ależ nie ja bynajmniej... Tylko poprostu... myślałem... skoro już przejechali...
W Paryżu, koło mostu Bercy, od godziny trzeciej w nocy gromadzić się jęły tłumy ciekawych, spoglądające niespo-